Całą noc pada. Jest naprawdę zimno, mokro i wietrznie. Ta pogoda jest dla nas naprawdę nieprzyjemna. Plan na dzisiaj jest prosty. Wstajemy rano, idziemy na mszę, jemy śniadanie i udajemy się na wycieczkę. Wyjeżdżamy po dziesiątej. Jedziemy dwoma samochodami, bo całą naszą grupą, liczącą dwanaście osób, nie zmieścilibyśmy się do jednego. Naszym pierwszym punktem docelowym jest Bandżul, stolica Gambii. Do samego miasta jedzie się długo, nierzadko spowalnia nas zablokowany ruch uliczny. Czasem dzieje się tak, przez blokujące przejazd krowy, czasem przez nieco większe natężenie ludzkich uczestników ruchu. Zarówno tych zmotoryzowanych, jak i pieszych. Po drodze mijamy kilka znanych nam już dobrze miejsc, takich, jak meczety, czy port, z którego odpływaliśmy płynąc rzeką Gambią na KuntaKinte Island. Na pewnym etapie trasy każdy, kto siedzi wewnątrz pojazdu i nie podziwia świata z „paki” pick-upa, musi nieco przysnąć. Do Bandżulu wjeżdżamy pod dużym łukiem zwieńczonym herbem państwowym i napisem „witamy w Bandżulu”. Przejeżdżając przez stolicę zauważamy różnicę pomiędzy stolicą, a innymi miejscami, które przyszło nam poznać. Przede wszystkim widać różnicę w ubiorze. W Serrekundzie, czy tym bardziej w Kunkujang Mariama, niełatwo trafić na kogoś, kto nosi garnitur. Nie jest to jednak dziwne, bo możemy tu zauważyć między innymi Sąd Najwyższy czy Uniwersytet. Gdzieś w głębi miasta znajdują się także gmachy rządowe, których zwiedzanie nie stanowi jednak elementu naszej wycieczki. Zatrzymujemy się na parkingu pod Katedrą, z którą połączone jest seminarium. Katedra faktycznie jest nieco mniejsza niż kościół w Kunkujang Mariama, przynajmniej jeśli mówimy o powierzchni, którą zajmuje. Jest jednak znacznie wyższa, a jej strop wyłożony jest wąskimi, drewnianymi deseczkami. Widać też, że cała konstrukcja, w przeciwieństwie do innych budynków jest murowana. Świątynia posiada właściwie jedynie główną nawę, dopiero ołtarz zostaje oddzielony od bocznych kapliczek krótką ścianką. Właściwie przypomina nieco mniejsze kościoły europejskie. Po zwiedzeniu katedry i krótkich modlitwach, wybieramy się w dalszą podróż. Zajeżdżamy do Muzeum Narodowego. Już na podwórku przed budynkiem stoją niewielkie pozłacane statuy. W środku ksiądz Peace rozpoczyna negocjację ceny. Cena dla Gambijczyka jest niższa niż dla osób z zewnątrz. Już w trakcie tych negocjacji oglądamy pierwsze elementy muzeum, a po ich skończeniu idziemy w jego głąb. Niestety okazuje się, że nie możemy robić zdjęć, chyba, że za każde zdjęcie zapłacimy 100 dalasis. Muzeum zostało poświęcone przede wszystkim samemu krajowi, jak i kontynentowi. Można więc znaleźć flagę państwową z opisem znaczenia kolorów. Kolejno czerwony to słońce, niebieski to rzeka, zielony to rolnictwo, a pomiędzy nimi biały, jako pokój. Spora część poświęcona jest gambijskiej naturze. Wiszą tam między innymi wysuszone motyle, a w gablocie różnego rodzaju ptasie jaja. Na terenie całego kraju żyje 175 gatunków i 559 gatunków ptaków. Wszystkie różnej wielkości. Największy z wiszących motyli na wystawie miał większą rozpiętość skrzydeł niż wielkość dłoni dorosłego mężczyzny. W ostatnim czasie roślinność dorzecza Gambii zniknęła niemal zupełnie. Wylesianie postępuje głównie z powodu rolnictwa. Duża część jest także poświęcona szympansom, pokazują jego inteligencję i chodzenie na dwóch nogach, które wśród naczelnych występuje tylko u tego gatunku i ludzi. Zobaczyć też można sytuację wymierających gatunków. W ostatnim czasie z wymierających 67 gatunków, aż 13 wymarło. Przykładowo ostatniego słonia widzianego na terenie kraju, zastrzelono w 1913 roku. Po wszystkim jedziemy do parku krokodyli. Po drodze zwracamy uwagę na duże zagęszczenie obiektów sygnowanych firmą Africell. Większość reklam, kampanie społeczne, wiele progów, a nawet ściana w kraftmarkecie Senegambia są sygnowane właśnie tą firmą. Już na wejściu spotyka nas pierwsze pozytywne zaskoczenie. Na gałęzi drzewa siedzą trzy dzikie małpy. Niestety młode małpiątko wbiega na wyższe gałęzie i ukrywa się przed widokiem. Po jakimś czasie widzimy, że dołącza nieco większa małpa, prawdopodobnie samiec. Małpy nie boją się. Siedzą i się nam przyglądają. Po opłaceniu wejściówki, idziemy w głąb parku. Podczas zwiedzania oprowadza nas i opowiadam nam wszystko father Carlos. Na początku przechodzimy przez wystawę. Możemy tam obejrzeć różnego rodzaju tradycyjne kostiumy, każdy miał w przeszłości inne zastosowanie. Pośród strojów obrzędowych zebrano Niumi Kunkurang (typowy dla takich wydarzeń, jak ślub czy ceremonia imion), Kumpa (wcielenie przodków), Fangbodi (widziane nocami, ma odstraszać złe duchy) i Casa Mask (używane do ceremonii społecznych). Kierujemy się dalej. W drugiej chatce oglądamy tradycyjne afrykańskie instrumenty, jak bambusowe dzwonki, bębny czy instrumenty strunowe. Idziemy dalej, mijamy ogromny baobab. Ksiądz opowiada o tym, że w szerokich i wysokich korzeniach baobabu często umieszcza się pogańskich idoli. Opowiada, że w jednej z wiosek, w miejsce idola ustawiono figurę maryjną. Co ciekawe, nie spotkało się to ze sprzeciwem mieszkańców. Idąc dalej, dochodzimy do stawu. Na murze napisana jest informacja w wielu językach, w tym także po polsku. Brzmi „ nie dotykaj żadnych krokodyli bez porady przewodnika basenu”. Niestety w związku z padającym tej nocy deszczem, dla krokodyli jest zbyt zimno. Udaje nam się zobaczyć tylko jednego krokodyla, który grzał się na brzegu. Szkoda, bo według przewodnika w stawie żyje sto krokodyli. Przewodnik proponuje, żebyśmy podali jeden z telefonów, a obsługa zrobi nam zdjęcie, jak dotykamy gada za ogon. Po wszystkim jedziemy do ośrodka turystycznego nad oceanem. Po drodze zatrzymujemy się pod bankiem. Tam Paula udaje się, żeby opłacić jutrzejsze testy PCR. Na miejscu siedzimy na leżakach pod słomianymi daszkami. Na miejscu każdy z nas dostaje kokosa, którego wodę możemy popijać przez rurki. Zamawiamy też jedzenie. Przed obiadem postanawiamy udać się na krótki spacer. Przechodzimy do palmowego lasku. Po powrocie idziemy razem na obiad. Po obiedzie postanawiamy odpocząć na leżakach. Musimy wrócić przed różańcem. Po różańcu spotykamy się na spotkaniu podsumowującym Summer Camp. Na końcu każdy z nas otrzymuje certyfikat animatora. Na kolacji słuchamy oficjalnego pożegnania Bernarda, który wyjeżdża następnego dnia do Senegalu i idziemy spać. Piotr Olszewski