Dzisiaj rozpoczyna się nasza misja. Jestem bardzo podekscytowana i nie mogę się doczekać kolejnego spotkania z Afryką. Na początku naszej wyprawy pakujemy walizki do szkolnego busa. Są wielkie i ledwo udaje nam się je upchnąć w bagażniku. Później wszyscy razem udajemy się na Mszę Świętą. Odbywa się ona w małej kaplicy w domu zakonnym salezjanów. To ostatnie nasze chwile spędzone w Polsce, czas żeby pożegnać się z rodziną. Wsiadam do samochodu na przednie siedzenie. Za oknem panuje mrok. Kiedy wyruszamy jest po północy, a już na sam początek czeka nas ponad trzygodzinna jazda do Berlina. Kiedy docieramy do małej stacji koło drogi, wszyscy jesteśmy wykończeni i prawie słaniamy się na nogach. Jednak to dopiero początek naszej wielkiej wyprawy. Gdy docieramy na lotnisko niewielkim busem z Niemiec, czeka nas długie sprawdzanie bagaży. Krzysiu wysypuje ze swojego plecaka masę podejrzanych leków, przez co jest skrupulatnie przeszukiwany. Jeden z ochroniarzy odprowadza nas nieufnym spojrzeniem. W końcu możemy udać się do samolotu i ku naszemu zaskoczeniu są na nim namalowane, zarówno w środku, jak i na zewnątrz, rysunki smerfów. Wsiadamy do środka i od razu zapadamy w błogi, od dawna upragniony sen, układając się w różnych dziwnych pozycjach na naszych fotelach. Gdy dolatujemy na lotnisko przesiadkowe do Brukseli mamy jeszcze dużo czasu wolnego przed pojawieniem się kolejnego samolotu. W tym czasie zwiedzamy lotnisko. Razem z Weroniką obchodzimy je w kółko parę razy, patrząc na automaty z lodami i kawą.  W końcu po długich oczekiwaniach wchodzimy na pokład. Siadamy na miejscach i czekamy … mija godzina, potem kolejna. Dlaczego samolot jeszcze nie leci? Zastanawiają się pasażerowie. W końcu w głośnikach rozlega się głos stewardesy, która tłumaczy, że ze względu na problemy z łącznością z komputerem na pokładzie lot będzie opóźniony, bądź co gorsza odwołany. Po jakiś paru minutach ten sam głos oznajmia, że istnieje możliwość ewakuacji z samolotu i sugeruje, aby zabezpieczyć swoje bagaże. Czuje jak serce podchodzi mi do gardła. Na szczęście już po chwili nagła panika wśród pasażerów ustaje, gdyż stewardesa z uśmiechem oznajmia, aby zapiąć pasy i usiąść z powrotem na swoich miejscach. Po długich minutach oczekiwania nareszcie samolot wzbija się w powietrze. Widzę przez okno, oddalające się coraz bardziej dachy domów, pod nami. Wstrzymuje oddech ze strachu, gdy nagle czuje chybotanie, samolot się przechyla. Przerażona łapię za rękę Weronikę. Maszyna przekrzywia się coraz bardziej, a wraz z tym narasta we mnie panika. Oddycham z ulgą dopiero wtedy, gdy samolot znów się wyprostowuje i przecina znajdujące się przed nim chmury. Reszta lotu mija bardzo spokojnie. Na pokładzie dostajemy pakowane jedzenie i ciepłe napoje. Kiedy patrzę przez okno w kabinie widzę rozpościerający się przede mną niesamowity widok. Chmury oświetlane jasnymi promieniami słońca. Kiedy już zbliżamy się do lądowania, nagle samolot znów wzbija się w górę. Przez parę długich ciężkich minut nie możemy wylądować, bo na dole szaleje huragan. Samolotem szarpie we wszystkie strony. Na szczęście już po upływie około pół godziny jest już po wszystkim. Lądujemy w Gambii. Przez wcześniejsze opóźnienie samolotu, dolecieliśmy w nocy z 6 z opóźnieniem. Wszędzie panują ciemności, mimo to jednak, kiedy jedziemy samochodem rozpoznaje znajome miejsca. Witam się z księżmi misjonarzami z fr. Peacem i fr. Carolosem 1 i zmęczona kładę się spać. To był bardzo długi dzień, ale cieszę się, że szczęśliwie udało nam się dotrzeć do Gambii. (Gosia)