Rano nie słyszę budzika i budzę się dopiero 7 minut przed rozpoczęciem Mszy. Nie chcę wstawać, jednak wiem że bez Eucharystii nie będę miała siły na cały kolejny dzień. Szybko więc zrywam się z łóżka, budzę Gosię i modlę się prosząc Boga o pomoc w dobrym wypełnieniu swoich obowiązków. Ubieram się i wychodzę. Po drodze dołączam do Maćka i Krzysia. Wchodzimy do kapliczki chyba 2 minuty przed Mszą. Sama nie wiem jak udało mi się zdążyć. Na śniadanie robimy tylko jajecznicę, bo skończyła się mąka. Po śniadaniu idziemy z dziewczynami zrobić porządek z piłkami – musimy je napompować i posortować. W żadnym magazynie nie możemy jednak znaleźć działającej pompki do piłek. Większość z nich nie ma igieł albo po prostu nie działa. Mamy więc wolne. Razem z Gosią wykorzystujemy tę chwilę na krótką drzemkę. Z początku długo nie jesteśmy w stanie zasnąć. Jednak gdy się już budzimy, okazuje się, że obie miałyśmy strasznie dziwne sny. Reszta w tym czasie ściąga farbę ze ściany przy nowej scenie. Później będziemy tam malować wizerunek księdza Bosko. Na obiad jemy dzisiaj ryż ze zmielonymi orzeszkami ziemnymi i mięsem. Po posiłku jedziemy do Banjulu. Po drodze wstępujemy na targ, żeby dać zaprzyjaźnionemu Gabrielowi zaliczkę na rzeczy, które zakupimy do szkolnego sklepiku misyjnego. Następnie jedziemy do katedry pod wezwaniem Our Lady of the Assumption. Oprowadza nas po niej ksiądz Antoni. Opowiada między innymi o wybudowaniu kościoła w 1914 roku, o wizycie Jana Pawła II w roku 1992. Uczymy księdza swoich imion i słowa „dziękuję” po polsku. Modlimy się jeszcze chwilę, żegnamy się z księdzem i ruszamy w dalszą drogę. Jedziemy do supermarketu, w którym znajdujemy polskie lody. Wracając kupujemy jeszcze banany i orzeszki. Przyjeżdżamy do wioski dosłownie chwilę przed rozpoczęciem uroczystego różańca, połączonego z procesją do groty Matki Bożej. Idziemy główną drogą spod liceum, modląc się, żeby nie złapał nas deszcz. Zaczyna padać dopiero gdy już jesteśmy przy samej grocie. Szybko chowamy się pod jej dachem i kończymy różaniec. Później śpiewamy jeszcze piosenki po angielsku, polsku i w manjago. Deszcz, zamiast ustawać zaczyna padać coraz mocniej, więc wpadamy na pomysł, żeby jeszcze potańczyć. Po dłuższej chwili stwierdzamy, że deszcz tak szybko raczej nie ustanie, więc biegniemy do kościoła. Siedzimy w nim chwilę po czym biegniemy na kolację. Cali przemoczeni wchodzimy do domu salezjanów. Tam czeka już na nas pyszny posiłek. Jest to wymyślona przez kucharkę pizza bez mąki – spód to coś w rodzaju omleta, a na górze makaron, kiełbasa i pomidory. Deszcz cały czas pada, dlatego próbujemy go przeczekać oglądając serial „The Chosen”. Kiedy ulewa się uspokaja, wracamy szybko do pokoi. Po drodze musimy omijać powstałe wskutek długotrwałego deszczu rzeczki. Idziemy się myć i spać. (Weronika)