Ostatni dzień Summer Campu zaczyna się deszczowo. Zakładamy kurtki deszczowe i idziemy do salezjan na śniadanie, ale obawiamy się, że dzieci nie przyjdą. Ulewa nie ustaje ale nieco się zmniejsza i w końcu msza zaczyna się z godzinnym opóźnieniem i połową dzieci. Jednak gdy przechodzimy do holu zbiera się ich więcej. Na zakończenie wszystkie drużyny przedstawiają swoje występy. Piosenkę i taniec albo przedstawienie. W między czasie również dzieci, które brały udział w zajęciach muzycznych pokazują, czego nauczyły się przez te dwa tygodnie. Przez większość czasu głównie siedzimy, ale jak zwykle otoczeni dziećmi. Na mnie tak jak zazwyczaj siedzi Anna Marie, niemal najmłodsza dziewczynka w mojej grupie, która się do mnie przywiązała, a ja do niej też. Przez większość czasu bawi się moimi rękami, a kiedy inne grupy tańczą, ona też wstaje i zaczyna poruszać się do rytmu. Po występach nadchodzi kolej na nagrody. Z każdej klasy i każdego przedmiotu dwie najlepsze osoby dostają prezenty. A potem chwila na którą wszyscy czekali. Ogłoszenie wyników drużynowych. Przez cały summer camp Ben przyznawał punkty grupom za różne rzeczy. Pierwsza nagrodę dostała moja drużyna DON BOSCO. Niestety wyniki były podawane od końca, więc to wcale nie znaczyło, że jesteśmy najlepsi. Zwycięską grupą okazała Laura Vicunia, grupa w której była Paula. Wszyscy wybiegli na scenę ciesząc się i skacząc z radości. Każda grupa dostała w nagrodę słodycze, w różnej ilości w zależności od miejsca, ale wszyscy się cieszyli. Na zakończenie jest jeszcze obiad, którego jednak przygotowano za mało więc nie starczyło dla animatorów. Mimo to spędzamy czas z dziećmi podczas jedzenia, a potem idziemy do salezjan i przygotowujemy sobie na obiad zupki chińskie, kupione w Gambii. Są nieco gorszej jakości niż z Polski i ostro doprawione, jak to w Afryce bywa. Mamy je w dwóch smakach: rosół i krewetkowa, ale nie ma odważnych na spróbowanie tej drugiej. Dziwnie jest zakończyć Summer Camp. A jeszcze dziwniejsze jest uczucie, że już się nie zobaczymy z dziećmi, przynajmniej z większością. Oczywiście było to męczące, kiedy przedszkolaki dosłownie właziły nam na głowę i to wszystkie na raz, a starsi zaczepiali nas, żeby tylko się z nimi bawić i biegać za nimi, ale… było to też wspaniałe i będzie nam tego bardzo brakować. Ciężko nam będzie wyjeżdżać, pamiętając te wszystkie dzieci uśmiechające się na nasz widok, przybiegające się przytulić i potrzebujące naszej uwagi. Z każdym dniem coraz bardziej się do nich przywiązywaliśmy, ale w końcu wszystko musi się kiedyś skończyć i coraz mocniej odczuwamy, że nasza misja też dobiega końca. Po obiedzie wreszcie jedziemy nad ocean, tym razem z Juliusem. Szum morza, słona woda i oblewające nas fale to wszystko czego nam trzeba po ciężkim tygodniu. Odpoczywamy ciesząc się chwilą spokoju. Później Ela razem z Juliusem idą na spacer wzdłuż plaży, a ja z Piotrkiem korzystając z odpływu idziemy przejść się po skałach, które odsłoniła cofająca się woda. Gdy idziemy w głąb, podłoże coraz mniej zaczyna przypominać kamienie, a coraz bardziej dno oceanu. Zauważamy kraby. Z początku malutkie, w piaskowym kolorze, ale im dalej brniemy, tym są coraz ciekawsze. W pewnym momencie woda sięga nam po kolana, ale kawałek dalej znów są skały, więc wciąż idziemy. W końcu nasze sandały przetrwały już błoto, piasek i olbrzymie kałuże po deszczu, więc przetrwają również tą wycieczkę. Tymczasem cofający się ocean odsłania przed nami coraz więcej cudów. Ryby, gąbki, wodne ślimaki w przepięknych muszlach, wielkie kraby chyba we wszystkich kolorach: całe niebieskie, żółte, pomarańczowe, czerwone, kolorowe, albo w kolorze dna z wielkimi niebieskimi szczypcami. Nawet nie spodziewaliśmy się, że tak wiele przepięknych stworzeń mieszka tak niedaleko brzegu. Na plaży też zdarzały się kraby, ale na ogół malutkie i w zwykłych kolorach. Gdy wracamy widzimy przepiękny zachód słońca, a całe niebo i chmury przybierają różowy kolor. Odchodzę na chwilę od reszty aby zrobić zdjęcie, ale to był błąd, bo gdy tylko jestem sama, od razu podchodzi do mnie miejscowy zaczepiając mnie, prosząc o mój numer, chcąc sobie ze mną zrobić zdjęcie i oczywiście nie chcąc się odczepić. Kiedy chodzę z Piotrkiem, albo jakimkolwiek mężczyzną nikt mnie nie zaczepia. Gdy wracamy, zajeżdżamy jeszcze do sklepu po kurczaki i makaron na jutro i wracamy do domu na kolację. Dominika Szwabowicz