Dzisiejsze półkolonie choć krótsze są bardzo intensywne. Gdy wchodzimy z Elą do sali przedszkolnej i siadamy na macie, dzieci jak zwykle rzucają się na nas i przytulają. Dzisiaj Asia czyta im książkę, a potem rozdaje im klocki, które zrobiła z pudełek po jajkach. Pocięła je na kawałki różnej długości i pomalowała na różne kolory. Dzieci nie mają tu prawie zabawek, więc „klocki” wywołują wielką radość i dzieci łączą je w jak najdłuższe fragmenty, bawiąc się nimi. W grupie przedszkolnej ciągle coś się dzieje, więc czas płynie wolno, ale bardzo radośnie. Później przychodzi pora na zabawę z piłką, piosenki z pokazywaniem, liczenie muszelek i zajęcia plastyczne. Wychodzimy z Elą na początku plastyki, bo musimy iść na lekcję. Miałyśmy przeprowadzić lekcję o ochronie środowiska, ale dowiadujemy się, że jutro musimy zrobić dzieciom test, więc zmieniamy plany i robimy podsumowanie. Dzielimy dzieci na grupy i zadajemy pytania, a drużyny muszą wspólnie uzgodnić odpowiedź i zapisać ją na kartce, żeby zdobyć punkty. Potem przerwa na tańce i zajęcia w grupach, dziś skrócone, żeby zdążyć na pogrzeb, który odbędzie się o 15. Obiad jest dzisiaj wyjątkowo dobry. Ryż z fasolką, rybą i sosem mimo że nie wygląda i nie pachnie najlepiej, jest pyszny. W chwili przerwy między obiadem a grami kupujemy sobie tak jak poprzedniego dnia lody z zamrożonego soku z baobabu. Summer camp kończy się tuż przed pogrzebem, ale wiemy, że tu nic nie zaczyna się na czas. Idziemy do domu przebrać się i chwilę odpocząć. Gdy odkręcamy kran, wreszcie leci woda, więc jesteśmy szczęśliwi. Przychodzimy spóźnieni niemal pół godziny, ale msza wciąż się nie zaczęła. Po jakiś 10 minutach rozpoczyna się pieśń na wejście. W procesji od drzwi Kościoła wnoszą trumnę, a za nią idzie liczna rodzina ubrana na czarno (w końcu jak dowiedzieliśmy się ostatnio na wspominkach, zmarły miał 3 żony i 25 dzieci). Jednak oprócz rodziny wszyscy ubrani są w zwykłe kolory, jedni elegancko, a niektórzy zupełnie zwyczajnie. Kościół jest wypełniony po brzegi, bardziej niż w niedzielę. Oprócz rodziny przybyła niemal cała wioska. Msza jest nieco dłuższa niż zwykle, poważna i z dużą ilością śpiewów. Po niej zaczyna się procesja na cmentarz. Gdy trumna zostaje opuszczona, wszystkie kobiety z rodziny zaczynają głośno płakać, a mężczyźni je pocieszają. Potem większość idzie do domu rodziny. My również jesteśmy zapraszani, ale nawet nie znaliśmy zmarłego i czulibyśmy się dziwnie, więc odmawiamy. Gdy wracamy do domu salezjan, zauważamy, że pierwszy raz od poniedziałku mamy trochę wolnego czasu. Summer camp skończył się wcześnie, a różańca też dzisiaj nie ma. Paula z Piotrkiem zostają, a ja z Elą postanawiamy wrócić do domu i się przespać. Gdy kładziemy się i zaciągamy moskitiery, zaczyna padać deszcz, ochładzając temperaturę i przyjemnie nas usypiając. Nie usłyszałabym budzika, gdybym zmęczona nie zostawiła telefonu tuż przy mojej głowie. Deszcz wali o dach, niemal tak mocno jak wtedy, gdy wszyscy zaspali i odwołano summer camp. Muszę niemal krzyczeć do Eli, żeby mnie usłyszała i się obudziła. Nie jesteśmy pewne, czy wychodzić, ale kolacja już się zaczęła, a deszcz może padać jeszcze przez długie godziny. Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe i wychodzimy. Jest ciemno, więc nie widzimy prawie nic oprócz momentów kiedy błyskawice rozświetlają niebo. Ale wyciąganie telefonu, żeby zaświecić światło jest kiepskim pomysłem w tej ulewie, a latarki zostawiłyśmy w pokoju. Już po chwili jesteśmy przemoczone i brniemy przez błoto i kałuże, nie widząc nawet kiedy do nich wchodzimy. Droga znów zamieniła się w rzekę, więc łapiemy się za ręce, żeby nie stracić po ciemku równowagi zapadając się w błoto i kałuże i nie zgubić się w deszczu. Gdy przechodzimy niemal połowę drogi, Ela zauważa, że nie ma telefonu, który miała w kieszeni wychodząc. Cofamy się szukając go, ale jest strasznie ciemno, a kałuże są głębokie i nic nie widać. Pewnie nie zauważyłybyśmy go nawet przechodząc obok. Pełne złych przeczuć, że telefon wylądował gdzieś w głębokiej kałuży, wracamy się do domu po latarki. Gdy już dochodzimy, nadjeżdża samochód i trąbi na nas. Kiedy zatrzymuje się tuż obok, światłami oświetla błotnisty kawałek ziemi, na którym Ela zauważa swój telefon. Na szczęście nie wpadł do kałuży i pomimo deszczu wciąż działa, a w samochodzie siedzą Julius i Paula, którzy przyjechali po nas, żebyśmy nie szły. Gdy dojeżdżamy jemy kolację. Właściwie niemal wszyscy już skończyli, ale siedzą, dotrzymując nam towarzystwa. Potem wracamy do domu, ciesząc się, że będziemy mogli wziąć prysznic w naszym własnym pokoju. Dominika Szwabowicz