Dziś dzień wygląda nieco inaczej. Rano nie idziemy na mszę. Będzie ona miała miejsce w innym czasie i okolicznościach. Odwołane też zostaje oratorium, cały dzień mamy być poza Kunkujang Mariama. Udajemy się zaraz po pobudce na śniadanie. Zbieramy się na wyjazd. Dziewczyny pomagają w kuchni z pakowaniem posiłku na drogę. Wyjeżdżamy nieco po ósmej. Pogoda sprzyja wyprawie. Nie jest zbyt słonecznie, a wilgotność powietrza jest niewielka, nieco ponad 40%. Im wyższa wilgotność tym wyższa jest temperatura odczuwalna. Przykładowo dzień wcześniej było 32 stopnie Celsjusza ale przez wysoką wilgotność temperatura odczuwalna wynosiła 39 stopni. Dojeżdżamy w okolice mostu Downton. To jeden z dwóch mostów w całym krajów łączących dwa brzegi rzeki, której państwo zawdzięcza swą nazwę. Za mostem Gambia wpływa do Atlantyku. My jednak zjeżdżamy nieco przed mostem. Przy wjeździe do portu stoi budka z patrolem wojskowym. Mundurowi nie sprawiają jednak problemu, puszczają nas z uśmiechem. Wchodzimy na pokład naszej łodzi. Jest niewielka, ale dwupokładowa, drewniana, nosi nazwę „The Navigator”. Po załadowaniu potrzebnych rzeczy wypływamy. Początkowo płyniemy dopływem rzeki, krętymi meandrami. Po obu stronach wody, rośnie gęsta roślinność. Wygląda, jakby same korony drzew wyrastały bezpośrednio z tafli. Płynie się przyjemnie Po jakimś czasie wpływamy na Gambię. To bardzo szeroka rzeka, na której środku ledwo widać przeciwległe brzegi. Przypomina wielkie, podłużne jezioro. W oddali widać miasto. Z całej zabudowy wyróżniają się meczet i dźwigi stoczniowe. Przykrym widokiem jest gęsta chmura czarnego dymu rozciągająca się nad miastem. Prawdopodobnie jej źródłem są palone w mieście śmieci. Niestety już w drodze widzieliśmy kilka mniejszych kupek palącej się gumy i plastiku. Gdzie nie gdzie widać przepływające promy, okręty rybackie, czy transportujące kontenery. Naszym zainteresowaniem cieszą się w pewnym momencie pływające po wodzie skrzynki, złączone w trójki podłużną gałęzią. Zgodnie z naszymi przypuszczeniami są to sieci. Nie łowią one jednak ryb, a krewetki. Co jakiś czas towarzyszą nam ptaki przelatujące nisko nad powierzchnią wody. Tym co jednak najbardziej przykuwa naszą uwagę, stają się płynące w oddali delfiny. Na nasze nieszczęście nie mogliśmy zobaczyć ich z bliska, nie były też zbyt skore to skakania nad wodą, a jedynie pływały odsłaniając grzbiety. Na górnym pokładzie wylegujemy się na wygodnych leżakach. Na dole gra muzyka, tam też trzymamy dwie lodówki na napoje, trochę bananów i butelka orzeszków. Po drodze mijamy kilka wysepek. Przepływamy też koło dawnego kurortu wypoczynkowego, który został zamknięty z powodu podatków. W końcu dopływamy do wyspy Kunta Kinte. Wyspa swoją nazwę zawdzięcza Kunta Kintemu, bohaterowi powieści i serialu „Korzenie”. Przed wejściem na wyspę zostaje odprawiona Msza na łodzi. Modlimy się między innymi w intencji ofiar współczesnego niewolnictwa, w tym między innymi licznych na całym świecie niewolnic seksualnych. Po Mszy przechodzimy drewnianą kładką na wyspę. Wyspa jest dziś bardzo zaniedbana przez władze. Brzeg wyspy jest stopniowo wypłukiwany przez rzekę. W czasach, gdy brytyjski Fort James jeszcze działał, wyspa była trzydziestokrotnie większa. Dziś jest to bardzo mała wysepka, a po samym forcie zostały resztki zabudowy. Miejsce to jest niezwykle ważne z historycznego punktu widzenia. To tu przez całe lata przetrzymywani byli niewolnicy z Gambii, będącej wówczas brytyjską kolonią. Lokalny przewodnik dokładnie opowiada całą historię związaną z fortem. W czasach swojej działalności jako punkt przystankowy dla handlarzy niewolników, mogło tu dopływać nawet 150 osób dziennie. Wielu niewolników nie było łapanych przez samych łowców. Często byli to mieszkańcy wiosek należących do plemion podbijanych przez inne plemiona. Wodzowie plemion zwycięskich sprzedawali Europejczykom jeńców za proch, broń, czy kawę. W 1833 roku Brytyjczycy znieśli niewolnictwo, a fort przyjął nową rolę. Ponieważ Francja nie zniosła jeszcze niewolnictwa, chcieli wciąż transportować niewolników rzeką Gambią. Brytyjczycy zamontowali więc w forcie armaty, którymi ostrzeliwali francuskie okręty. Po obejrzeniu wyspy, wracamy na statek. Płyniemy do wsi Albeda, w której znajduje się niewielkie muzeum niewolnictwa. Płynąc zjadamy obiad, który został rano zapakowany do aluminiowych pudełek. Na miejscu wita nas ogromne zainteresowanie lokalnej ludności, szczególnie dzieci. Pierwszą rzeczą, która wyróżnia tę wioskę jest pomnik przedstawiający postać z zerwanymi łańcuchami i podpisem „Never Again”, czyli nigdy więcej. W miejscu tym odbywa się też festiwal „Korzeni” Przez chwilę chodzimy po wybrzeżu, podziwiamy potężne drzewa o dziwnych, potężnych korzeniach, obserwujemy kraby kryjące się w piasku, odpoczywamy w cieniu. Część z nas dołącza do tańca z dziećmi. Później udajemy się do muzeum. Po drodze mijamy między innymi mały budynek należący do Czerwonego Krzyża, z którego wiatr zerwał blaszany dach. Przed wejściem do muzeum stoi pomnik pary niewolników z dzieckiem, którzy opadają z sił. W muzeum znaleźć można broń, narzędzia kaźni czy wizualizacje warunków, w jakich byli transportowani zniewoleni Afrykanie. Sporo miejsca przeznaczono też dla znanych Afroamerykanów, a także tym, którzy walczyli o wolność czarnoskórych na czele z Martinem Lutherem Kingiem Jr . Na końcu zaś gablotę przeznaczono dla współczesnych afrykańskich i amerykańskich członków rodziny Kinte. Spośród nich wyróżniono Alexa Haleya, który opisał historię swojego przodka Kunta Kinte w powieści Korzenie. To właśnie ona stała się podstawą dla słynnego serialu. Po zwiedzaniu muzeum udajemy się z powrotem na łódź. W drodze towarzyszą nam dzieci i handlarze. Już przy podpłynięciu do brzegu właściciel łodzi, która nas zabrała powiedział, że tutejsze dzieci uczone są, że gdy pojawiają się wycieczki to mają od nich żebrać. Mimo, że niełatwo jest odmawiać i udawać, że nie ma się pieniędzy, to musimy tak robić. Prawda jest taka, że oddanie dzieciom pieniędzy mogłoby pomóc jedynie nam, poprzez uśpienie naszego sumienia. Tym czasem jednak może to przynieść więcej szkody niż pożytku. Po pierwsze nawet, jeżeli byłaby to prawdziwa pomoc, to jest to działanie nad wyraz krótkowzroczne, bo może pomóc tylko na krótką chwilę. Przede wszystkim jednak nie możemy mieć pewności czy dzieci te nie żebrzą biorąc pieniądze dla stojących z boku dorosłych. Choć nie jest to łatwe, to musimy umieć w takiej sytuacji stanowczo odmawiać. Mimo wszystko wracamy zadowoleni z wycieczki. Część z nas ucina sobie drzemkę, część postanawia potańczyć, a Dominice udaje się nawet nieco posterować. Po dwóch godzinach dopływamy ponownie do dopływu Gambii. Od czasu gdy wypłynęliśmy przyszedł czas odpływu i przybrzeżne rośliny odsłoniły swe długie korzenie, które zostały obrośnięte gęsto przez ostrygi. Na miejscu, w porcie jedna z polskich wolontariuszek postanawia przygarnąć kota, na co zgadzają się ostatecznie salezjanie. Kot jest więc dziś z nami w Kunkujang Mariama i wabi się Tom. Wracamy późnym wieczorem, możemy więc obejrzeć życie Gambii po zmroku. Widzimy rozświetlone targowiska, gęsto jeżdżące samochody i niebo pełne gwiazd. Jest to więc niezwykle udany dzień, który pozytywnie nas nastraja na kolejne dni działań. Piotr Olszewski