Nasza misja rozpoczęła się zdecydowanie wcześniej. Miesiące przygotowań i starań doprowadziły do tego momentu który ma miejsce teraz. Startujemy. Jest prawie północ. Zjeżdżamy się przed kościół pw. Michała Archanioła na Prusa i zaczynamy pakowanie. Dla naszej 9 osobowej ekipy nie jest to proste zadanie. W końcu 14 wielkich walizek w tym 4 z rzeczami na misje znajdują swoje miejsce w busach. Oprócz nas są rodzice i przyjaciele. Idziemy na Msze do domu Salezjanów. Mszy przewodniczy nasz opiekun ks. Jerzy, który na wstępie podkreśla, że wszystko oddajemy w ręce Boga i opiekę Maryji. Zaraz po robimy pamiątkowe zdjęcie i żegnamy się. Jest godzina 24.45. Dwoma busami podążamy do Berlina na lotnisko Tegel. Jest głęboka, pogodna noc.W Berlinie jesteśmy przed godziną 5.00. Udajemy się od razu na odprawę.  Odbywa się ona bez przeszkód, choć jak się okaże musimy zapłacić jeszcze  Air Brussels 100 euro za przekroczone 6 kg. Samolot startuje punktualnie i po godzinie jesteśmy już na lotnisku w Brukseli. Tutaj ponad 3 godziny oczekujemy na następny lot. W hali odpraw jemy, rozmawiamy i odpoczywamy. Startujemy punktualnie. Tym razem pasażerowi wyraźnie wskazują, że lecimy na czarny ląd. Zdecydowana większość to mieszkańcy Senegalu i Gambii. Biali są dużym wyjątkiem. Po 6 godzinach lotu z międzylądowaniem w Dakarze jesteśmy na gambijskiej ziemi. Wychodząc na zewnątrz uderza nas masa gorącego i ciężkiego powietrza. Afryka daje się odczuć od pierwszych sekund. Sprawna odprawa paszportowa, ale także wsparcie przysłanego przez ks. Piotra tutejszego pracownika pomagają nam bezboleśnie przejść, nad wyraz skrupulatną, kontrolę bagaży. W naszych walizkach sery, kiełbasy, ale przede wszystkim piłki, gry, długopisy zostają ocalone. Przed lotniskiem czeka na nas już ks. Piotr oraz ks. Pice. Witamy się bardzo serdecznie i radośnie. Dwoma pikapami jedziemy do oddalonej o 50 km od Bandżul wioski  Kankujang Mariama. Droga od idealnej zmienia się w bardzo trudną. Ostatni odcinek pokonujemy jadąc w piachu. Prostota i ubóstwo mijanych domostw i w końcu wsi naszej misji coraz bardziej uświadamiają nam, że jesteśmy w jednym z najbardziej ubogich rejonów świata. Zajeżdżamy pod miejsce naszego noclegu. Pokoje z łóżkami, wodą, z zabezpieczonymi od komarów i niepożądanych gości dają nam poczucie komfortu. Okazuje się jednak, że za chwilę woda się kończy, a generator nie daje prądu. Funkcjonowanie jednego i drugiego możliwa jest wyłącznie dzięki słonecznym kolektorom. Po rozpakowaniu się idziemy na kolacje. Dom salezjanów oddalony jest ok 5 min od naszego. Jesteśmy bardzo serdecznie przyjęci przez całą wspólnotę. Jemy zupę grzybową, pizzę zrobioną przez miejscową kucharkę oraz banany. Po długiej podróży posiłek ten sprawia nam wiele radości. W czasie kolacji przedstawiamy się także sobie nawzajem. Po niej wracamy do naszego domu. Wieszamy moskitiery, kąpiemy się i padamy. Sen przychodzi bardzo szybko. Prądu nie mamy już od dawano stąd wszechobecna ciemność, a także liczne odgłosy ptaków kołyszą nas do snu, który przychodzi bardzo szybko. Na termometrze jest 27 stopni ciepła.  (xjb)