Nasza dzisiejsza przygoda zaczyna się wkrótce po śniadaniu. Razem z Księdzem Peacem, Jamesem, Asią, Gabi oraz dwoma innymi chłopakami z wioski wyruszamy na podbój Serekundy – jednego z większych miast w okolicy. Po drodze jak zwykle zabieramy ze sobą niezapowiedzianych pasażerów. Po około godzinnej podróży stajemy na uboczu skrzyżowania. Auta i ludzie mijają nas z każdej strony. Niepewni co robić siedzimy w aucie, dopóki ksiądz Peace nie wychodzi, żeby nas delikatnie stamtąd wypchnąć. Wysiadamy na pełną ludzi ulicę. Po kolei zaczynają podchodzić do nas ciekawscy sprzedawcy. Jakiś człowiek wypytuje się nas o imiona i samopoczucie, przy okazji machając nam książką przed oczami. Inni z zaciekawieniem przechodzą obok, próbując przepchać się między autami. Ruszamy za Jamesem – naszym przewodnikiem, którego jasny kaszkiet w kratkę stanowił rodzaj chorągiewki wśród tłumu głów. Przechodzimy przez ulicę, tuż przed przejeżdżającymi samochodami. Piaskiem wzdłuż drogi i ustawionych koło niej przeróżnych stoisk dochodzimy do uliczki, którą można uznać za bardzo zatłoczony targ. Wąskim przejściem pod kolorowymi chustami, sukniami i pamiątkami podążamy za naszym przewodnikiem. Kilku sprzedawców pyta się skąd pochodzimy a niektórzy próbują nawet zagadać nas po hiszpańsku. W ciągu kilku minut, kiedy James załatwia swoje zadania, podchodzi do nas sprzedawca pochwalić się barwą swoich chust. Staram się nie zawieszać na niczym dłużej wzroku, żeby nie przyciągać niepotrzebnie niczyjej uwagi. Zaraz jednak prosimy Jamesa, żeby zaprowadził nas na nieturystyczny targ. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy i nikt nie zwracał na nas szczególnej uwagi. Możemy w spokoju wypełnić naszą misję – wybrać materiały na koszule, torby i sukienki, które później zaniesiemy do krawca. Prawie wszystkie stoiska miały co najmniej 30 różnych materiałów, jak nie więcej, co znacznie utrudniło ten proces. Z początku James prowadził nas do wybranych przez siebie sprzedawców, potem pozwalał nam wybierać cel podróży. Po długich poszukiwaniach udało nam się odnaleźć wymarzone materiały i kupić je w normalnej cenie z pomocą Jamesa. Nie jest to jednak koniec naszej przygody. Musimy dostać się z powrotem do księdza Peace’a, który też miał kilka spraw do załatwienia w tym czasie. James tłumaczy nam, gdzie powinniśmy dojść, po czym macha do kogoś ręką. Przed nami zatrzymuje się mały żółty pojazd bez drzwi, podobny do nadmorskich meleksów. Mile zaskoczeni dojeżdżamy na miejsce śmiesznym pojazdem. Czekamy na księdza Peace’a pod bankiem, skąd jednak zaraz nas wyganiają z powodu nadchodzącej modlitwy. Zanim się obejrzymy wokół nas uwijają się mężczyźni w charakterystycznych czapkach i szatach, z dywanami lub kartonami pod pachą. Z chęcią uciekamy na drugą stronę ulicy. Z tej pozycji mamy idealny widok na tłum muzułmanów zwróconych w stronę Mekki. Po mniej więcej 10 minutach modlitwy prowadzonej przez głos dochodzący z głośników świątyni wszyscy się rozchodzą. Przed nami pojawia się ksiądz Peace, który zabiera nas w dalszą podróż. Po kolejnych kilku sprawunkach nasz kierowca zabiera nas do niezbyt dużego baru na lunch. W środku usadza nas przy różnych stolikach na wolnych miejscach. Siedzimy niezbyt pewnie na podniszczonych krzesłach. Zaraz ksiądz przychodzi z kelnerką. Potrzebujemy chwili, żeby wytłumaczyć, że w piątki nie jemy mięsa, w tym kurczaka, który tutaj najwyraźniej do mięsa nie należy. Ostatecznie przede mną i Dominiką ląduje talerz z ryżową pulpą, z której rękami ugniatamy małe kulki do zamaczania w pikantnym rybnym sosie. Piotrek woli nie brudzić sobie rąk i widelcem pochłania swój smażony ryż z warzywami. Po, jak się okazuje, nigeryjskim posiłku jedziemy do lokalnego supermarketu. Asia i Gabi potrzebują składników na ciasto marchewkowe i mango na jutrzejsze pożegnanie księdza Piotra z animatorami. Zaskoczeni znajdujemy tam kilka polskich produktów. W sklepie są jednak głównie turyści. I nic dziwnego! Dla nas co prawda cena 110 dalasis za paczkę ciastek czy szampon to niewiele – około 8 zł. Dla ludzi zarabiających 3 000 dalasis miesięcznie jest to zdecydowanie za dużo. W drodze do domu zgarniamy oczywiście jak zwykle kilka osób. Dopiero tym razem rzuca mi się w oczy jak wiele „stacji” policji mijamy. Przechodzimy kontrolę co najmniej trzech oficerów policji. Każdy kolejny mówi coraz mniej. Pierwszy sprawdza ile nas jest w aucie, czy mamy maseczki i pyta się jak się czujemy. Ostatni tylko uśmiecha się i macha nam ręką.W Kunkujang mamy idealnie tyle czasu, żeby zostawić swoje rzeczy w pokojach i iść na różaniec po wiosce. Na wspólnej modlitwie zebrało się sporo ludzi, w tym dzieci z oratorium. Niestety niewielu zostało na mszy, odprawianej w intencji naszej dzisiaj zmarłej koleżanki Natalii – absolwentki gimnazjum salezjańskiego. Kolację jemy w trochę mniejszym gronie – Asia i Gabi pieką ciasto, ksiądz Piotr, ksiądz Peace i ksiądz Carlos jak zwykle się gdzieś szwendają, tak samo jak James. Wracamy więc dość szybko do naszych pokoi, żeby po krótkim posumowaniu dnia udać się na spoczynek. Ela Kaczkowska
Kochani
czytam Wasz dziennik codziennie, ale użyta grubość czcionki bardzo męczy wzrok. Myślę że pogrubienie nie sprawiło by kłopotu piszącemu.
Łącze pozdrowienia i życzę owocnego i pełnego wrażeń pobytu