Budzę się zadziwiająco wcześnie, dzięki czemu sprawnie wychodzimy z domu. Przychodzimy na 2 minuty przed Mszą, więc idealnie wchodzimy w trakcie czytania. Teresa prowadzi modlitwę dla animatorów, po której idziemy na śniadanie. Biegnę jeszcze szybko po gitarę z biura animatorów w youth center. Za każdym razem jak tam idę, przypominam sobie, jak bardzo cieszę się z własnego zestawu kluczy do centrum życia Summer Campu. Opłaca się być jedną z dwóch osób prowadzącą półkolonię.

Proszę Nenneh, żeby zostawiła mi bułkę z makaronem przypominającym łazanki i lecę na poranne zebranie grup i modlitwę. Dzisiaj to ja prowadzę rozpoczęcie dnia. Zbieram wszystkie dzieci w grupach, na szczęście pomaga mi przy tym kilku animatorów i Christopher z mikrofonem w ręce. Wspólnie śpiewamy „Oto jest dzień” po angielsku. Pobrzękuję strunami na tyle głośno, żeby dzieci musiały bardziej wysilić swoje głosy. Po dziesiątym razie zaczynamy modlitwę, po której father Carlos 2 na moją wcześniejszą prośbę tłumaczy temat dnia. Zdradza nam 2 najważniejsze zasady dobroci: 1. uśmiech 2. wdzięczność.

Zaraz po tym biegnę do domu parafialnego, gdzie w torbie zostawiłam klucze i otwieram klasy, żeby dzieci mogły zacząć matematykę. Przechodzę po wszystkich klasach, sprawdzając tematy lekcji nauczycieli. Większość z nich ma przygotowaną lekcję, resztę motywuję do szybkiej burzy mózgów. Kiedy moje obowiązki dyrektora są wykonane, mogę zjeść szybkie śniadanie i w końcu pójść do przedszkola, gdzie zazwyczaj uczę angielskiego.

Dzieci od progu witają mnie radosnymi głosami. W ramach lekcji matematyki maluchy dostały klocki i koniecznie muszą mi się pochwalić, co takiego udało im się ułożyć. Patrzę na wszystkie po kolei, mierząc się z najtrudniejszym wyzwaniem językowym – znalezieniem około 20 synonimów słowa „piękne” i „super”. Starsze dzieci rozwiązują proste równania z Sastenem i resztą przedszkolnych animatorów. Oddaję Solomonowi klucze do sali z telewizorem i dekoracjami, omawiam z Mirian i Nenneh plan tego, co mogą zrobić dzisiaj z dziećmi. Jedziemy razem z resztą do Senegambii, żeby odebrać rzeczy do sklepiku misyjnego.

Wpakowujemy się do auta koło godziny 10.00. Wkrótce kręcimy się między straganami, dość łatwo znajdując stoisko Gabriela, u którego złożyliśmy wielkie zamówienie. Po kolei sprawdzamy, czy wszystko się zgadza, po czym sami kupujemy pamiątki dla rodzin. Z początku Gabriel obiecuje nam taką samą cenę jak w sklepiku misyjnym, jednak okazuje się ona bardzo łatwo zmienna. Ostatecznie każdy wychodzi zadowolony z naręczem breloczków, naszyjników i innych cudów.

Z walizkami pełnymi pamiątek do sklepiku jedziemy jeszcze na jeden przystanek do kawiarni Parisienne, w której jest utęskniony internet. Spędzamy około pół godziny w ekranie telefonu lub sklepowej witryny, za którą stoją wielkie kolorowe torty. Ostatecznie kupujemy po małym ciastku lub soku i w sumie jeszcze bardziej głodni wracamy do domu.

Szybko się przebieramy z powrotem w koszulki animatorów i wychodzimy idealnie na rozpoczynający się deszcz. Słyszymy głośne śmiechy dzieci, stojących suchą stopą w klasach. Podbiegam do mojej drużyny, grzecznie odmawiam dziwnie wyglądającego lunchu i zostaję ochlapana przez księdza Carlosa 2 wodą, zebraną do kapelusza ze spływającego z dachu strumienia. Natychmiast zaczynam ochlapywać jego i innych. W ten sposób kończę z twarzą całą w wodzie, ale też z mokrą ręką na twarzach innych dzieci i animatorów. Gdy deszcz trochę mija, odstajemy rozkaz do wymarszu do youth center. Nagle czuję podwójne uderzenie w udo. Nie muszę zastanawiać się nad źródłem tego ataku. Przy nogach widzę dwa wielkie oczy, otworzoną buzię i rozwarte ręce Clarisse, najmłodszej członkini w naszej grupie. Biorę małą spryciulę na ręce i czuję mocno oplecione wokół mnie małe nóżki. Wyruszam w podróż przez rzekę w Gambii. Zupełnie tak, jak nasi rodzice często opowiadają o swoich kilometrowych wyprawach do szkoły w 3 metrowym śniegu, tak ja mogę teraz opowiadać straszną historię, jak przekroczyłam sięgającą kostek wodę zalewającą całą drogę.

Siadamy w grupach w holu i zaczynamy pierwszą grę „There’s a fire in the mountains”, polegającą na biegnięciu w kółko wokół wszystkich par, a następnie na hasło „Fire is out” jak najszybszym odnalezieniu z powrotem swojej pary, wciąż biegnąc po kole. Z początku pomagam przy organizacji gry, szybko jednak wracam do mojej drużyny. Od razu wyłapuje to Clarisse, klepiąc ręką w miejsce obok siebie na krześle. Biorę grzdyla na kolana i na tym kończy się oglądanie gry. Przez resztę czasu widzę głównie twarz, plecy, łokieć lub nogę Clarisse, od czasu do czasu przerywane przez widok mojej białej szarfy, którą próbuje mi zawiązać wszędzie. Nie ma miejsca powyżej ramion, gdzie nie miałabym białego materiału. Oczy, usta, nos, ręce, włosy, wszystkie zostają zainfekowane przez malutkie dłonie i szarfę drużyny. W pewnym momencie trzymam materiał w zębach a dzieci próbują mi go wyrwać. Okrzyki radości, gdy im się to udaje, przekrzykują nawet szum gry i 100 zgromadzonych w holu dzieci.

Gramy w jeszcze jedną grę, w której trzeba przenosić plastikowe kubki za pomocą balonów w buzi, po czym w kilku wolnych minutach prowadzimy tańce, które z powodu naszej nieobecności dzisiaj się nie odbyły w normalnej formie. Zadowolone dzieci skaczą wszędzie i wbiegają na scenę, na której stoimy. Zaraz potem zbieramy wszystkich w grupy na kończącą modlitwę oraz ogłoszenie punktów z dzisiejszego dnia. Nie słyszę jednak zbyt wiele, bo znów biegam za małym gałganem, który nie ma zamiaru grzecznie siedzieć w rządku. Z okrzyków wiem, że moja drużyna jest pierwsza exe quo z inną.

Nadchodzi czas ewaluacji dnia. Na szczęście kończymy ją w ciągu 10 minut ustanawiając chyba światowy rekord. Dziwnie nam jest jednak wychodzić z youth center. Jesteśmy strasznie zmęczeni, ale równie strasznie świadomi tego, jak mało dni nam zostało w Gambii. Robimy kilka sesji zdjęciowych i rozchodzimy się po kątach. Niektóry idą grać w siatkówkę, inni rozmawiają lub grają w badmintona. Deszcz wciąż pada. Kilka osób zaprasza mnie do ogólnej gry w siatkówkę, ale nie potrafię się zdecydować. Jestem beznadziejna w sporty z piłką, a animatorzy (bo prawie wyłącznie animatorzy grali) wyglądają, jakby urodzili się na boisku. Błąkam się po dworze, moknąc, aż razem z Gosią i Weroniką wpadamy na pomysł wzięcia innej piłki i zagrania w kameralnym gronie. Akurat do schowka wchodzi z nami chłopiec i podaje nam piłkę do nogi. Wspólnie, choć niemrawo, zgadzamy się na ten rodzaj gry. Ściągamy buty i rozpoczynamy wyzwanie. Dołącza do nas jeszcze kilku chłopców i w ten właśnie sposób pokonują nas 9 latkowie. Boisko jest całe mokre i co chwila ktoś (Weronika) się przewraca. Gramy tak długo, że zaczynam lepiej grać. Moja częstotliwość trafień w piłkę wzrasta z każdym nieudanym kopnięciem, tak samo jak mój śmiech. Nie wiem czy to przez zmęczenie, czy przez fakt tego, ile razy piłka przelatuje mi pomiędzy nogami, ale nie mogę przestać się śmiać. Łapię się na tym, że śmieję się z tego, że się śmieję. Muszę być naprawdę zmęczona.

Czasami dołączają do nas animatorzy, którzy czekają na swoją kolej w siatkówkę. W pewnym momencie gra zaczyna mi się nudzić i zaczepiam chłopców, którzy tylko oglądają grę. W ten sposób zaczynają się przepychanki i razem z dwójką chłopców ląduję na betonie, stając się ofiarą śliskiej podłogi. Moje kolano daje się we znaki, ale nie można zostawić bitwy w połowie niedokończonej. Ostatecznie ląduję, przepychając się nawet z animatorem.

Kończymy idealnie na różaniec. Ksiądz Carlos 2 gra na akordeonie, a modlitwę prowadzi Jacob, animator z grupy Weroniki. Prowadzę jedną dziesiątkę. Zostajemy jeszcze na wieczorną modlitwę i idziemy się szybko ogarnąć do pokoi przed kolacją i wieczornym spotkaniem animatorów.

Prawie równo o 21.00 spotykamy się z animatorami z komitetu gier pod youth center. Trochę przysypiając ustalamy gry na cały przyszły tydzień. Udaje nam się rozbudzić dopiero podczas gry w murarza, dzięki czemu mamy energię na grę z przerzucaniem papierowych kulek, dziwną wersję sztandarów oraz czołgi. Modyfikujemy przy tym zasady i na własnym przykładzie dostosowujemy do dzieci.

Pod koniec postanawiamy jeszcze chwilę potańczyć. Zaczynamy od ulubionej piosenki Solomona, którą zna z moich lekcji angielskiego w przedszkolu. Potem próbujemy inne, najprzeróżniejsze tańce, w tym nową ulubioną piosenkę animatorów „Shut up and dance”. Uczymy ich trochę innego stylu tańców, między innymi jak się tańczy w parach. Powoli zaczynają łapać o co chodzi. Godzina robi się późna, więc po symbolicznej Macarenie idziemy do domu, odprowadzane przez Jamesa. Siedzimy jeszcze chwilę, gadając w jadalni naszego domu. Podjadamy zachomikowane słodycze i chipsy. Dopiero koło 2.30 każdy idzie do swojego pokoju. Padam na poduszkę niewiele myśląc o nadchodzącej podróży łódką, zadowolona ze świetnego dnia. (Ela)