Otwieram oczy wciąż zaspana. Telefon pokazuje 6.14. Znów obudziłam się za wcześnie. Idę dalej spać, w końcu dzisiaj nie muszę wstawać tuż przed 7.00. Niedziela to naprawdę błogosławiony dzień!

Z większym już tym razem entuzjazmem ściągam nogi z łóżka i idę się myć. Śniadanie ustaliliśmy na 9.00, więc jak w zegarku o 9.05 wychodzimy z domu i ruszamy do jadalni. Ksiądz dochodzi zaraz po nas i wspólnie rozpoczynamy posiłek. Mamy sporo czasu przed Mszą, rozpoczynającą się o 10.30, więc Kamila z Teresą zaczynają robić łazanki na dzisiejszy obiad.

Idąc krótką ścieżką do kościoła, nie da się nie zauważyć ciemnych chmur ciążących na niebie. Bóg dba o swoje stado i deszcz nie dogania nas przed rozpoczęciem Mszy, gdy jesteśmy chronieni przez solidny dach.

Z powodu większej liczby ludzi w kościele pojawia się głośnik, co tylko sprawia, że rozumiem 50% tego, co mówi ksiądz Peace swoim nigeryjskim angielskim. Chór zgrabnie przyśpiewuje jego słowom a odgłosy bębnów słychać wyraźnie przez drobny szum deszczu uderzającego o kościelną blachę dachu. Nagle zaczynam wątpić w swój słuch, gdy ściana deszczu wali niemiłosiernie, wydając odgłos podobny do szumu w uszach ostrzegającego przed nadciągającym omdleniem. Ksiądz Peace próbuje walczyć z naturą, krzycząc jeszcze głośniej do i tak zbyt głośnego mikrofonu. Na szczęście po kilku zdaniach przerywa czytanie Ewangelii, żeby usiąść z powrotem na swoje miejsce i posłuchać, co Bóg mówi do nas w ciszy i szumie wody.

Po 30 minutach czekania ksiądz Peace próbuję znowu mówić przez mikrofon. Ze zdziwieniem patrzę, jak ludzie w kościele podnoszą ręce, zapewne na znak tego, że rozumieją, co ksiądz mówi. Chociaż słyszę hałas dochodzący z głośnika i z dachu, nie potrafię rozróżnić więcej niż 3 słów z reszty mszy. Mimo to udaje nam się dotrwać do końca z lekko tylko naderwanymi bębenkami usznymi.

Wracamy do domu tyłem kościoła, skąd jest nieznacznie bliżej do wejścia. Biegnę z sukienką w rękach przez rzeki na drodze i kałuże na polach. I tak jestem cała mokra, zanim zdążę wejść do salonu. Dziewczyny już siedzą w kuchni, teoretycznie mamy mniej niż godzinę do obiadu, który jeszcze jest w stanie surowym. Idę się przebrać i wracam, żeby pomóc w gotowaniu. Robimy makaron, Kamila z Teresą wrzucają go do osolonej wody i mieszają kapustę z kiełbasą i cebulą. Wkrótce obiad pojawia się na stole i wszystko zostaje szybko pochłonięte ze smakiem. Zostaje nam jednak bardzo mało czasu przed spotkaniem dla animatorów.

Spotykamy się pod oratorium ze wszystkimi rzeczami do pływania. Dzisiejszy trening miał się odbyć na plaży, jednak z powodu deszczu ksiądz Peace postanawia zostać w holu oratorium. W agendzie mamy zaplanowane przedstawianie nowych gier, zorganizowane przez nikogo innego jak właśnie nas. Zostaję przy tym ochotniczo wybrana jako osoba odpowiedzialna za zorganizowanie grupy organizującej gry. W końcu mam szansę poczuć się jak prawdziwy animator, i to animator animatorów, pokazując wszystkim wybrane przez nas zawody.

Z początku ukryty i niechętny, entuzjazm rozbudza się w animatorach z każdą kolejną grą, aż prawie tracę głos i cierpliwość od uciszania tak wielu starszych ode mnie ludzi. Mimo to gry udały się świetnie i mieliśmy przy nich dużo zabawy. Niektóre, jak pif paf czy przejście grupą od linii do linii, używając tylko 10 stóp i 10 rąk, okazały się za trudne, ale po kilku minutach kombinacji dajemy radę wypracować na nie jakiś sposób. Gramy również w czołgi, gdzie jedna osoba wskakuje drugiej na plecy, żeby na hasło „z czołgów” zeskoczyć na ziemię, obiec wszystkie czołgi-osoby dookoła, przejść pod nogami swojego czołgu i złapać buta, który jest pośrodku koła. Pokazujemy im też wyścigi rzędów z chodzeniem z piłeczką ping pongową między kolanami oraz konkurs śpiewania jak największej ilości piosenek.

Na koniec uczymy wszystkich, jak tańczyć belgijkę. Bawimy się przy tym tak dobrze, że udaje nam się ją puścić 3 razy, po czym odtańcujemy jeszcze makarenę oraz skrzypka i kończymy na „Feel the magic in the air”. Spoceni do cna i szczęśliwi jeszcze bardziej niż spoceni, wracamy do pokoi, żeby wyczyścić się trochę ze szczęścia i udać się szybko na kolację.

W jadalni okazuje się, że nie mamy już chleba. Szybko pichcimy naleśniki i jajecznicę, po czym pędzimy na wieczorne spotkanie komitetu gier. Wspólnie spisujemy wszystkie znane ludzkości, czyli nam, gry i po niecałych 2 godzinach wracamy do pokoi, żeby uderzyć twarzą w poduszkę i nie ruszać się przez kolejnych błogich 7 godzin. (Ela)