Spokojny sen przerywa nam (zdecydowanie za wcześnie) głośny ryk osła pod naszymi oknami. Po porannej toalecie nieco spóźnieni zmierzamy w kierunku kościoła. Na Mszy Father Peace bardzo mnie zaskakuje, kiedy prosi mnie na środek i odmawia nade mną błogosławieństwo z okazji urodzin. Pod koniec Eucharystii wszyscy wierni zaczynają śpiewać mi „Happy birthday”.

Śniadanie jemy ze smakiem i dzielimy się na dwie grupy. Jedna grupa jedzie z ks. Carlosem I do miasta na zakupy do supermarketu, a my zostajemy, aby malować napis „Welcome to Summer Camp”. Chcemy puścić muzykę, aby umilić sobie czas pracy, jednak mamy problem ze znalezieniem głośnika. W końcu otrzymujemy go od ks. Peace. Trochę długo zajmuje nam zebranie się do pracy, ale w końcu widać progres. Rysujemy kilka literek i ksiądz przysiada się do malowania. Niestety nieco za bardzo rozwadnia farby i szybko zmienia go Teresa.

O 12 idziemy na obiad przygotowany przez Madeline. Do godziny 16 czekamy aby pójść do oratorium. Gdy wchodzimy do oratorium pierwsze co rzuca nam się w oczy to mnóstwo dzieci na scenie ubrudzonych farbami ochoczo malujących swoje arcydzieła. Zostajemy z nimi, by towarzyszyć w tej abstrakcyjnej przygodzie. Wszyscy ochoczo skupieni mieszają kolory i malują nowe przeróżne kształty. Nim się zdążymy zorientować jest już koniec i czas na sprzątanie. O dziwo porządki idą szybko.

Później następuje czas na różaniec. Rozchodzimy się w grupach po różnych domach, aby tam wspólnie z ich mieszkańcami zmówić modlitwę. Razem z Teresą, Księdzem i Kubą dochodzimy do budynku znajdującego się za szkołą, nie musimy iść długo, bo nie jest położony daleko. Bardzo nas dziwi, kiedy koło niego dostrzegamy groby. Okazuje się, że jest to nierzadko spotykana tutaj tradycja, aby bliskich chować blisko ich wcześniejszych domostw.

Gdy wracamy z różańca, zasiadamy do kolacji. I tutaj po raz kolejny zaskakują mnie salezjanie, gdy na stole pojawia się ciasto urodzinowe upieczone przez Madeline. Ma smak chleba bananowego i jest bardzo płaskie, ale przy tym słodkie i smaczne. Oprócz tego na tą specjalną okazję zostały upieczone śmieszne pierożki z makaronem w środku oraz parówki w cieście. Znowu śpiewają mi sto lat po angielsku, po czym father Carlos II pożycza Madeline głośnik. W ten sposób nasza kucharka doskonała zmienia się w DJ-a, puszczając nam wszystkie istniejące piosenki o urodzinach.

W salonie w końcu pojawiają się niewidziane od rana Weronika i Ela wraz z Gosią. Krzątają się chwilę w kącie przy lodówce. Udaję, że nie widzę odpalanych świeczek nawet przy zgaszonym świetle. Wreszcie udaje się wszystkie zapalić i po raz trzeci już tego dnia wszyscy śpiewają mi sto lat, tym razem w trzech polskich wersjach. Wcinamy szybko kolejne ciasto, przypominające sernik oreo, i lecimy prawie spóźnieni na spotkanie animatorów, wciąż asystowani przez głośne piosenki o urodzinach z głośnika księdza Carlosa II.

Tym razem trening animatora organizuje father Carlos I. Opowiada o systemie prewencyjnym księdza Bosco i dzieli nas na grupy poprzez karteczki ze zwierzętami. Musimy sami się odnaleźć w ekipach, używając swoich języków: psa, kota, krowy, lwa lub małpy. Po krótkiej chwili w zwierzyńcu, gdy każdy już wymuszał, wyszczekał i wymruczał przynależność do swojej grupy, dostajemy kartki, na których wspólnie spisujemy odpowiedzi na zadawane przez księdza Carlosa I pytania. Nie jest to najprostsze zadanie w międzynarodowym składzie, ale dajemy radę. Każde pytanie odnosi się do jednej z podstaw wychowania systemem prewencyjnym. Pierwsza jest miłość, potem obecność, komunikacja i kształtowanie charakteru. Każde z nich father Carlos I dogłębnie omawia i popiera elementami filmu o księdzu Bosco oraz innych salezjanach.

Gdy chcemy już iść do domu, znowu zatrzymuje nas niespodziewane ogłoszenie księdza Peace’a, który ogłasza wszystkim animatorom, że mam dzisiaj urodziny. Po raz kolejny stoję pośrodku grupy, uśmiechając się, gdy śpiewają sto lat. W mojej ręce pojawia się torba cukierków od księdza Peace’a i ponaglana lekko, rozdaję wszystkim po kolei karmelki. To jednak jeszcze nie koniec atrakcji. Za chwilę do akcji dołącza muzyka i wszyscy zaczynają tańczyć. Zabawy nie ma końca. Tańczymy kilka piosenek wspólnie w kręgu. Najpierw w miarę podobna do naszej muzyka jest łatwiejsza do ruszania się, potem wchodzą bardziej afrykańskie melodie. Z podziwem patrzę na ruchy animatorów. Każdy z nich porusza nogami bardzo szybko, w śmieszny sposób przypominający czasem taniec kaczki, innym razem próbę zrzucenia jaszczurki z nogawki spodni. Staramy się naśladować ich ruchy, nie jest to jednak łatwe i z pewnością musi wyglądać zabawnie i niezdarnie w porównaniu z ich wprawą. Mimo to, a może i właśnie dlatego świetnie się bawimy. Ksiądz Peace porywa mnie do tańca, potem inny animator robi to samo, a potem ktoś wypycha mnie na środek koła, gdzie po kolei tańczę z wieloma ludźmi. W końcu udaje mi się wyrwać z centrum, tańczę chwilę razem z innymi.

Muzyka nagle ucicha i ksiądz Jerry chce wracać już do domu. Zaraz z głośników lecą pierwsze nuty kolejnej piosenki, dzięki czemu zostajemy jeszcze na dwa ostatnie tańce. Tym razem tańczymy wspólnie piosenki, które w zeszłym roku były ćwiczone na Summer Campie. Część animatorów je pamięta, reszta dołącza po drodze.

W świetnych nastrojach, zmęczeni i spoceni kończymy dzień powrotem do domu. Nie pozostaje już nic innego jak odświeżyć się zimną wodą pod prysznicem i paść na łóżko. (Ela@Gosia)