Budzę się jak zwykle za wcześnie. Jest 5.00. Mam jeszcze godzinę na spanie, która mija zadziwiająco szybko. Niezbyt chętnie wstaję z łóżka, ale motywuje mnie cel, dla którego zaczynam dzień o tej nieludzkiej godzinie. Jedzenie.

Znajduję klucz w drzwiach i idę pod okno przeciwległego pokoju. Pukam kilka razy, zanim uświadamiam sobie, że to nie wystarczyłoby, żeby mnie obudzić, więc zapewne nie obudzi też Weroniki. Wołam jej imię, świecę latarką po oczach i idę z powrotem do pokoju się przebrać z piżamy. Przy okazji robię szybkie pranie, póki mam czas i siłę. Następnie obie wyruszamy do domu salezjanów, żeby przygotować naleśniki z serem na śniadanie na dzisiejszą wycieczkę na północ Gambii. Uwijamy się szybko z robotą i idziemy od razu na mszę chwilkę spóźnione. Jest to pierwszy raz, kiedy udaje nam się dotrzeć do kościoła przed wyjściem księży z zakrystii.

Godzinę później wszyscy siedzimy wygodnie na pace pickupa. Father Peace specjalnie wyłożył ją kocami dla naszej wygody. Trzepoczą one w rytm wiatru, naszego stałego towarzysza jazdy i najlepszego fryzjera w całej Gambii. Przyjemny chłód, bujanie auta, miękki koc.

  • You’re sleeping? (Śpicie?) – budzi mnie nagle śmiech z ulicy.

Rozglądając się wokół, widzę, że obudził nie tylko mnie. Całą jazdę bezwolne zamykają nam się oczy tak, że nie jestem w stanie powiedzieć, jak długo jechaliśmy.

W przerwach między drzemkami rozpoznaję charakterystyczne punkty drogi: najpierw rybacką wioskę Tanji, skrzyżowanie z policjantem zamiast świateł i wielki łuk oznaczający wjazd do Banjulu. Przejeżdżamy przez nieoznaczoną niczym bramę. Na polecenie wysiadamy z auta. Wkrótce wchodzimy na pokład promu wraz z panem Faye, który dołączył do nas po drodze. Father Peace wjeżdża autem, my mamy chwilę czasu na podziwianie widoków.

Rejs jest bardzo przyjemny. Siedzimy na ławkach, jedząc przygotowane naleśniki, wokół nas chodzą sprzedawcy z mrożonymi sokami w woreczkach i różnymi ciastkami oraz wodą. Niedaleko widać turecki statek-elektrownię, który dostarcza prąd do stolicy Gambii i jej okolic. Na przybliżającym się brzegu father Carlos 1 i 2 pokazują nam, gdzie stacjonuje jednostka straży przybrzeżnej, patrolująca miejsce, w którym rzeka Gambia wpływa do oceanu, czyli dokładnie to samo miejsce, które właśnie przepływamy. Kiedyś zamiast straży przybrzeżnej Anglicy pilnowali transportu niewolników, wielkich statków z ładunkiem ludzkim, które często były rabowane przez piratów chętnych na kilka dodatkowych sztabek złota.

Bujanie promu wkrótce ustaje i po ciężkim przybijaniu do brzegu, wsiadamy do auta, żeby ruszyć znowu w siną dal. Zaczynamy naszą podróż od portowego miasta Barra i zatrzymujemy się już w następnej wiosce Mayamba niespodziewanie zatrzymani przez policję. Oficer jednak prosi tylko księdza z auta na drugą stronę ulicy, reszta z nas wygląda z rozbawieniem, dopowiadając przypuszczenia co do aresztowania. Na szczęście nasze historie zostają w naszych głowach. Ksiądz wraca na pakę.

  • Myśleli, że zrobiłem zdjęcia posterunku – wyjaśnia, wciskając się pomiędzy naszą szóstkę i kosze z jedzeniem.
  • Może dlatego, że stał ksiądz z aparatem jak król na paradzie – odpowiada jedna z nas, przypominając sobie zabawny moment, w którym ksiądz wyjechał z promu, siedząc prawie na dachu auta.

Jedziemy dalej już bez większych przygód. Stajemy w domu parafialnym księdza Koffi. Chociaż dom i kościół obok wygląda na zaniedbany, drzewa i kwiaty zachwycają swym pięknem. Nie mogę się powstrzymać i odchodzę kilka kroków od grupy, żeby spojrzeć z bliska na liście otoczone białymi motylkami. Morinda, bo tak nazywa się ta roślina, ma właściwości lecznicze, potrafi pomóc na dolegliwości żołądkowe. Wydaje mi się jednak, że każdy chory od razu przestaje chcieć chorować, kiedy tylko powącha jej owoc i na tym polega jej lecznicza moc. Duże białe kule z wierzchu nie wyglądają groźnie, ale ich smród przewyższa nawet oddech mojego psa.

Ruszamy dalej, na odległość nie większą niż 100 metrów. Tutaj nasi przewodnicy idą porozmawiać, a my zostajemy chwilowo sami przed domami małej wioski. Od razu wychodzą dzieci i patrzą na nas z pewnej odległości.

  • Tubab – szepczą między sobą.

Kawałek dalej siedzą dwie starsze panie, jedna z małym dzieckiem na rękach. Zaczynamy rozmowę i już po kilku minutach oraz kilku oddanym im ciastkom, siedzimy wszyscy na stołeczkach w kole pod wielkim drzewem. Nie udaje nam się zaprzyjaźnić, a już znowu włazimy do auta. Tym razem jedziemy kawałek dalej, na miejsce docelowe – do ziemi, którą salezjanie może będą chcieli kupić, żeby zbudować tam technikum i nowy ośrodek salezjański.

Ziemia ta, to zwykłe gambijskie pole, co w sumie oznacza, że dla żadnego z nas nie jest zwykłe. Z każdej strony otaczają nas pola orzeszków ziemnych, a sama trawa ponaznaczana jest drzewami nerkowca. Dozorca tłumaczy nam, gdzie rośnie drzewo miętowe i które rośliny odganiają komary. Gdy pytamy się właściciela, jak idzie biznes orzeszkowy, zaskakuje nas, mówiąc, że odkupuje je od niego i wszystkich innych farm wokół spółka rządowa za 15 do 17 dalasis za kilo, czyli około 1,40 zł. Skąd zatem bierze się cena 10 zł za 100 gram orzeszków w Polsce?

Naszym kolejnym przystankiem jest pobliska katolicka szkoła, w której jednak 90% uczniów to muzułmanie. Księża chcą się stąd dowiedzieć coś więcej o społeczności i młodzieży terenów Jungle, jak nazywają tą okolicę. Dyrektor szkoły przyjmuje nas bardzo ciepło i siedzimy wspólnie w jego gabinecie na długiej rozmowie, która stanowi dowód, że komunikacja jest najtrudniejsza częścią życia ludzkiego. Zostajemy również oprowadzeni po ładnym małym kompleksie. Widać, że szkoła jest zadbana i dostaje dofinansowania m.in. z USA. Ładnie pomalowane budynki, nowe kafelki, biblioteka w metalowych szafach i sala komputerowa, trochę nie do kompletu, ale jednak w całości, podobna do tych w szkołach polskich.

W końcu nadchodzi moment wolnego, kiedy to możemy w podróży zjeść resztę naleśników na lunch. Z prawie pełnymi brzuchami wracamy do Barry, w drogę powrotną do Banjulu i ostatecznie Kunkujang Mariama. Podróż w słońcu nam się dłuży, więc nie jesteśmy zbyt zadowoleni, gdy jak na patelni stajemy w wielkiej kolejce do promu. Przed nami stoi 68 innych aut, które tak jak my chcą dostać się na drugi brzeg rzeki. Czekanie może więc zająć wieki, patrząc na to, że z Barry do Banjulu i na odwrót kursują tylko 2 promy, jeden mniejszy, drugi większy, a podróż zajmuje około godziny. Chowamy się w cieniu i czekamy na rozwój sytuacji, która tak jak kolejka, na razie stoi.

Father Carlos 1 przynosi nam jogurciki z lodówki i zaraz potem proponuje wyjście do sióstr św. Józefa z Cluny, których szkoła i ośrodek znajdują się tuż obok końca kolejki do promu. Siostry z radością nas przyjmują, pomimo tego, że przerywamy ich odpoczynek. W cieniu drzewa siedzimy w błogim chłodzie. Znajdujemy się w raju z krzesłami, zimną wodą i ciastkami owsianymi. Dołącza do nas na chwilę father Koffi, który zobaczył nas przypadkiem na drodze. Od niego father Carlos 1 dostaje numer do Charlesa, który zna kogoś, kto może nas wpuścić wcześniej na prom.

Nie mija więcej niż pół godziny, gdy upchani na pace omijamy wszystkie auta i podjeżdżamy pod samą bramę. Przepuszczają nas bez większej zwłoki. Kupujemy jeszcze nerkowce przed wejściem na statek, a father Carlos 1 dostaje torbę jogurtów kokosowych od jakiegoś znajomego z parafialnego chóru.

W spokoju siadamy na jeszcze nie zatłoczonych ławkach, gdy z góry kogoś z nas woła majtek. Jedyne słowa, które jesteśmy w stanie rozróżnić to „kapitan”, „zdjęcia” i „na górę”. Pierwsza idzie Kamila z Teresą, jako że chyba jedną z nich wołano. Zaraz dołącza ksiądz a po nim cała reszta. Kapitan w odblaskowej kamizelce nie pyta się tym razem o żadne zdjęcia. Zagaduje nas skąd jesteśmy, opowiada o swoim statku „Kunta Kinte” zbudowanym w 2017 roku w Holandii mogącym pomieścić naraz 2000 osób, o swojej siostrze, która musiała uciekać z Ukrainy, po czym próbuje przekonać Kamilę, że prowadzenie statku jest prawie tym samym, co prowadzenie auta tylko trzeba użyć swojej wyobraźni. Takie podejście oraz widziane przez nas po drodze powrotnej pola marihuany wyjaśniają nasze poranne przybijanie do brzegu.

Pod koniec rozmowy kapitan pyta się nas o wiek.

  • 19 – odpowiada Kamila.
  • Oh, are you a big mama? (O, jesteś mamą?) – pyta się kapitan ku naszemu rozbawieniu.
  • No! – odpowiada natychmiastowo Kamila, co tylko rozbudza nową falę śmiechu.

Kapitan zbity z tropu tłumaczy nam, że tutaj od 18 roku życia zostaje się mamą, więc grzecznie mu wyjaśniamy, że w Polsce to za wcześnie i dla nas też. Po tym zabawnym akcencie żegnamy się i wracamy na nasze miejsca. Prom szybko dopływa do Banjulu i po sprawnym dobiciu do brzegu ostatni już raz włazimy na pakę wyłożoną miękkimi i brudnymi w tym momencie kocami. Niewygoda podróż nie ma tu znaczenia. Wszyscy chcą tylko jak najszybciej wrócić do domu na kolację. Spaleni od prażącego cały dzień słońca, z poczuciem triumfu schodzimy na ziemię, wcinamy makaron z krewetkami (Madeleine jest naprawdę świetną kucharką) i wracamy do pokoi, gdzie od razu padamy na łóżka, nie przejmując się niczym innym oprócz przyszłych snów. (Ela)