Przez telefon słyszę pierwszą zaskakującą wiadomość tego dnia. O godzinie 15.00 w dniu wyjazdu, 8 godzin przed zbiórką na Prusa dowiaduję się, że potrzebny jest nam negatywny test PCR do wyjazdu. Siedzę jeszcze w autokarze z zuchenkami, wracając z kolonii i świat zaczyna mi się sypać na głowę. Prawie nie mam baterii w telefonie, nie mogę nawet szukać rozwiązania problemu. Do stresu dochodzi panika i ramię w ramię prowadzi mnie do załamania. Laboratorium na lotnisku we Wrocławiu nie działa, na szczęście w Berlinie mają ekspresowe testy dla podróżnych, oczywiście z odpowiednią ceną 170 euro za osobę. Przesuwamy nasz wyjazd o godzinę wcześniej i w ten właśnie sposób o 22.00 spotykamy się przed domem zakonnym pełni nadziei i obaw. Umacnia nas Msza Święta, po której następują 4 godziny jazdy busem w 7 osób i 14 walizek. Aż ciężko uwierzyć, że udało nam się wcisnąć!

Po niewygodnej drzemce w trakcie jazdy docieramy do parkingu, skąd transportują nas na lotnisko w Berlinie. Testy covidowe za to nie jest wymarzony sposób na spędzenie czwartej nad ranem, a tym bardziej czekanie na niepewny wynik. Okazuje się, że system w laboratorium nie działa jak powinien i nie wszystkie wyniki są widoczne na stronie. Ostatecznie dowiadujemy się w recepcji, że zdaliśmy test, ale przez zwłokę do odlotu zostaje nam mniej niż godzina. Z pomocą obsługi lotniska przeciskamy się przez tłum ludzi czekających na odprawę bagażu. Przez bramki bezpieczeństwa nie da się zrobić tego samego. Ze zniecierpliwieniem wpatrujemy się w ludzi przed nami, aż w końcu udaje nam się dotrzeć do bramki tuż przed jej rzekomym zamknięciem. Rzekomym, bo przychodzimy na kilka minut zanim ją otworzą. Lot mija nam na spokojnym śnie. Nie pamiętam ani startu, ani lądowania. Wiem tylko, że spałam z otwartą buzią.

W Brukseli mamy trochę czasu na lotniskowe śniadanie. Bułka z czekoladą, choć przypomina/ francuską, smakuje zupełnie jak z Lidla. Za chwilę stajemy z powrotem w kolejce do bramek. Ludzi wchodzących na pokład podzielono na dwie grupy. Ćwiczymy naszą cierpliwość wchodząc jako drudzy. Przy okazji mamy szansę podziwiać afrykańską modę. Klapki ze skarpetkami nie umykają naszej uwadze.

Lot mija przyjemnie. Oglądam „Sing 2”, podjadając samolotowego kurczaka z warzywami. Widoki podziwiam dopiero przy lądowaniu. Zielone pola poprzecinane czerwonawym piaskiem-ziemią są wyraźnym znakiem, że docieramy do celu podróży. Dopiero tu na lotnisku ktoś sprawdza nam testy covidowe i to nie przykładając do nich większej wagi. Opłata lotniskowa uiszczona, paszporty sprawdzone. Czekamy na walizki. W pomieszczeniu robi się coraz bardziej duszno. Łażę z jednego miejsca na drugie, żeby chociaż w ruchu poczuć powiew powietrza, bez większego sukcesu. Gorąco zaczyna nam mocniej doskwierać, ale wciąż brakuje nam połowy walizek. W końcu dojeżdża drugi pojazd z bagażami i wydostajemy się z taśm, aby wstawić walizki na kolejne taśmy, tym razem ze skanerem. Skanerem, na który nikt nie patrzy, ale walizka musi przejść tak czy siak. Od razu przy wyjściu wita nas Father Carlos 2 i Father Peace. Pomagają nam przenieść bagaże do pickupa. Ja jadę z Carlosem 2, Kubą, Gosią i Weroniką. Ksiądz Jurek z Kamilą i Tereską podróżują za Peacem.

Wyglądam przez okno i nachodzi mnie smutne przekonanie, że wróciłam do Gambii, ale nie jest to już to samo miejsce. Wychodzi na lepsze, droga jest w remoncie. Będzie nowa, lepsza niedługo. Uświadamiam sobie powoli, że to co mam w głowie, wszystko co przeżyłam w zeszłym roku w Gambii to tylko wspomnienia. Budynki wciąż pozostają brzydkie, niedokończone, powiedzielibyśmy nie do użytku, a jednak ludzie tutaj nie mają z tym problemu. Budują wciąż nowe. Deszczu nie było od dwóch dni, nie ma więc śladu po kałużach, jednak ksiądz Carlos 2 i tak zdołał utknąć w wielkiej dziurze po drodze na lotnisko, co opowiada nam w aucie.

Dojeżdżamy do wioski. Po drodze nie bierzemy autostopowiczów przez bagaże na pace, chociaż dużo ludzi macha i wystawia ręce. Kunkujang stoi tak jak stało i rok temu. Największą zmianą jest porządnie utwardzona droga, przez którą przejeżdżają teraz większe auta. Nie ma też przez to różańca po wiosce. Od teraz dwa razy w tygodniu jest w domach ludzi a przez resztę czasu prowadzony jest w oratorium.

Nasze nowe pokoje są tymi samymi, w których byliśmy w zeszłym roku. W niektórych brakuje żarówki, generalnie są problemy z prądem, ale wszystko zostanie wkrótce naprawione wkrótce. Idziemy na kolację. Częstują nas kukurydzą z pobliskiej farmy i specjalną pizzą, która według księdza Carlosa 1 jest gambijską specjalnością. Popijamy sok wonjo z kwiatów hibiskusa i spóźnieni idziemy do oratorium na powitanie z animatorami. Na szczęście i tak przychodzimy tam na dobrą chwilę przed nimi. Poznajmy tych, którzy dali radę do nas przyjść, resztę zobaczymy za tydzień na szkoleniu animatorów przed Summer Campem. Zmęczeni, ale w dobrych nastrojach wracamy do nowego domu, na niezbyt niestety zimny prysznic i noc snu w nowych warunkach. (Ela)