Zaczynamy nasz dzień o różnych porach. Ja z Paulą mamy jechać jako wsparcie z Juliusem na Nabożeństwa w sąsiednich wioskach. Dominika z Piotrkiem zostają jako reprezentacja wolontariuszy z Salezu na mszy w Kunkujang. Wbrew przewidywaniom Juliusa wyjeżdżamy o 8.00 afrykańskiego czasu (czyli koło 8.20). Pierwszą wioską, do której jedziemy jest Yuna. Po niepewnej drodze i kilku modlitwach, żeby nie ugrzęznąć w jednej z głębszych kałuż dojeżdżamy do wesołego tłumu stojącego przed czymś co John – nasz tymczasowy przewodnik – nazywa kościołem. Od razu po wejściu do środka odczuwamy brak powietrza oraz fakt, że nasz kościół jeszcze przed godziną na pewno był salą lekcyjną. Siadamy w ławce i czekamy na nabożeństwo. Julius nie ma jeszcze święceń kapłańskich, więc modlitwa trwa trochę krócej niż zwykle. Przed pożegnalnym błogosławieństwem Julius wzywa nas na środek, żeby oficjalnie nas pożegnać i pobłogosławić. Mamy sporo czasu przed mszą w kolejnej wiosce, co dobrze się składa, patrząc na to, że nasze auto chwilowo utknęło zaparkowane w błocie. Na szczęście mieszkańcy dobrze wiedzą co robić w takiej sytuacji i po angielsku, francusku, manjago oraz mową ciała kierują Juliusa na drogę wyjazdową. Przy okazji muszą popchać nas trochę, ale szybko udaje się nam wyjechać. W trakcie drogi zmieniamy kierowcę, więc Paula ma szansę z powrotem poczuć się jak w Ghanie. Dojeżdżamy po mniej wyboistej podróży gdzieś, gdzie znowu John próbuje nam wmówić, że stoi kościół. Tym razem budka zbita z blachy nie przypomina żadnego znanego mi kościoła. Jesteśmy przed czasem, więc mamy chwilę, żeby usiąść pod drzewem i poznać wszystkich mieszkańców Madiana-Banyaka. Zaraz ławki są poustawiane na miejscach i możemy zacząć nabożeństwo. Tym razem nie za bardzo mamy gdzie klękać, bo podłoga jest zbitym pyłem i piachem. Julius znowu chce nas błogosławić przy wszystkich przed ołtarzem, nie trwa to jednak długo i zaraz wsiadamy z powrotem do auta. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w domu chorej kobiety, która pragnie przyjąć Jezusa w komunii. Jadąc do domu, trzymam mocno plecak Juliusa, w którym jest schowany Jezus. Raz po raz auto przechyla się na bok w kierunku kałuży, tak że zamykam okno, żeby nie wypaść. Wracamy tak szybko, że zdążam jeszcze na zakończenie mszy w Kunkujang. Dołączam do Piotrka i Dominiki i razem idziemy na lunch. Mamy chwilę czasu przed kolejnym punktem programu – wyjazdem animatorów na plażę, kończącym oficjalnie naszą pracę na Summer Campie. Bez pośpiechu zbieramy swoje rzeczy i zadowoleni przychodzimy na miejsce zbiórki. Udaje nam się zmieścić do dwóch aut bez większego problemu. Od samego widoku plaży w głowach mamy tylko ocean. Po krótkiej przerwie na sesję zdjęciową wskakujemy do wody. Zabawa trwa w najlepsze. Chłodne fale zalewają nam twarz. Sól szczypie w oczy i przeczyszcza zatoki. Woda w pewnym momencie mnie męczy, więc wraz z Juliusem i Clemens wyruszamy na spacer brzegiem oceanu. Wskakuję w nadchodzące fale, znajdując po drodze kolorowe muszle. Moi towarzysze dość szybko się męczą, przez co nie mogę zrealizować swojego marzenia o dojściu na koniec cypla. Jesteśmy jednak zadowalająco daleko, żebym ze spokojem serca mogła zacząć wracać do naszej grupy. W międzyczasie animatorzy zdążają już zjeść. Zmęczeni po długim marszu, też rzucamy się na jedzenie. Zdążam jeszcze chwilę pograć na gitarze, kiedy ksiądz Peace wzywa nas na szybkie spotkanie podsumowujące. Nasz czas na plaży się kończy. Wracamy zmęczeni do domu, gdzie nasze dzielne kucharki dają radę po całym dniu na plaży przygotować nam kolację. Wycieńczeni zasypiamy z uśmiechami na ustach już w godzinę później.Ela Kaczkowska