Przebudzony spoglądam na zegarek smartphona. Mija pierwsza godzina nowego dnia. Mimo ciągle trwającego zmęczenia i zwykle mocnego snu, tym razem zostaje on przerwany gwałtowną ulewą. 100% wilgotności powietrza, zapowiadana w prognozach, staje się rzeczywistością. Hektolitry wody leją się na dach naszego domu. Wskazują na to dźwięki wyraźnie słyszalne na metolowym dachu, zachowującym się w tym wypadku jak membrana werbla. Jednak ilość wody nie pozwala na odczytanie pojedynczych dźwięków. Jeden wielki huk mówi, że wody jest naprawdę bardzo dużo. Do tego silny wiatr. To sprawia, że woda zaczyna wpadać przez okno na moje łóżko. Sen staje się niemożliwy. Pozostaje nadzieja, że deszcz zaraz ustanie. Mijają kolejne kwadranse, aż tu naglę pojawia się kolejny żywioł. Burza. Najpierw odległa, praktycznie nieobecna, ale już po chwili dosłownie zwalającą z łóżka. Bardzo bliskie uderzenie pieruna przeraża głośnością, ale także realnie odczuwalną jakby falą uderzeniową upodabniającą do detonowanej bomby. Zaczyna robić się nieprzyjemnie i strasznie. Jedyne co przychodzi człowiekowi do głowy to modlitwa i nadzieją, że burza i opady ustaną. Niestety powyższy stan utrzymuje się długo. I tak o ile burze odchodzą szybko tak opady trwają do godziny 10.00. W czasie tego pogodowego chaosu, mimo wszystko można znaleźć chwile na sen. W końcu temperatura powietrza stała się przychylna normalnemu odpoczynkowi. Organizm reaguje prawidłowo. Mój budzik dzwoni o 6.50. Ledwo go słyszę. Wstaję z myślą, że o 7.30 Msza, ale także z myślą, czy ktoś w ogóle na nią przyjedzie. Upewniam się wychylając głowę za drzwi. Nadal pada, jest szaro, a jedyną główną drogą wioski płynie rzeka. Woda jest wszędzie. Szybka toaleta, spakowanie plecaka, odnalezienie kurtki przeciwdeszczowej i decyzja. Idę! Ale zaraz. Robiąc pierwsze kroki w wodzie po kostki widzę, że im dalej, tym wody jest więcej. Iść, czy nie iść ? Przedzierając się, po 5 minutach docieram do kaplicy. Ku mojemu szczęściu widzę na ołtarzu monstrancję z Najświętszym Sakramentem oraz dwie palące się świece. Wchodzę dalej. W ławce modli się ks. Carlos. Serce mówi: „Dobrze, że jesteś, że jestem”. Modlimy się jeszcze chwilę w ciszy, aby potem razem celebrować Eucharystię. Jesteśmy we troje. My i Jezus. Jest jakoś dziwnie, a z drugiej strony cudownie. Eucharystia ta, zwykle gromadziła kilkanaście osób. W modlitwie powierzam wszystkich, którzy pozostali w domach, proszę o ustanie ulewy i o dobry dzień. Po Mszy, rzecz jasna w deszczu, z narzuconą kurtką biegnę do salezjańskiego domu. Zaraz po śniadaniu mam zaplanowany przed sobotnim odlotem wyjazd do Banjul na obowiązkowe badania PCR. Na śniadanie docierają wolontariusze i salezjanie. Wszyscy dzielą się nocnym niepokojem i strachem. Ksiądz Peace w związku z pogodą informuje, że dzisiaj Summer Camp nie odbędzie się. Trochę jesteśmy zdziwieni. Dopytujemy. Faktycznie po tak mocnej ulewie, która nadal się utrzymuje nie ma co nawet liczyć na to, że ktoś dotrze. Zatem mamy wolny dzień. Po śniadaniu, korzystając z okazji włączamy telewizor. Najpierw aspirant James proponuje nam afrykański film, który niestety nie zyskuje aprobaty ogółu. Już za chwile pojawia się doskonała propozycja, czyli po prostu „Forrest Gump”. Oglądamy z zainteresowaniem, nadal słysząc padający deszcze. Kiedy on wreszcie przestanie !? W tym czasie wraz z ks. Piotrem udaję się do punktu badań PCR. Wsiadamy do pikapa. Napędzane cztery osie samochodu marki Toyota pozwalają nam spokojnie pokonywać ciągle płynącą drogą wodę. Czasem wydaje się nam, że jesteśmy w amfibii. Dojeżdżając do głównej drogi jest już zdecydowanie lepiej. Ruch minimalny. Z jednej strony pewnie dlatego, że ciągle trwają opady, a z drugiej dlatego, iż dzisiaj w Gambii obchodzi się jedno z wielu muzułmańskich świąt. Do punku badań docieramy mimo wszystko po godzinie. Auto zostawiamy przy drodze. Wchodzi się przez wąską furtkę. Gdyby nie wiedza ks. Piotra, nigdy byśmy tutaj nie trafili. Żadnej informacji, napisu wskazującego drogę. W oddali na betonowym placu rysuję się przed nami już kilka namiotów. Widać logo WHO. Pod największym na krzesłach ustawionych w 4 rzędach siedzą czekający. Podchodzimy, ale nagle zatrzymuje nas policjantka. Wskazuje miejsce, gdzie trzeba usiąść. Idziemy jeszcze po krzesło i rozstajemy się. Ksiądz Piotr wykorzysta wolny czas, aby pozałatwiać sprawy w mieście. Umawiamy się za półtorej godziny. Siadam. Obserwując sytuacja widzę wszystkich w maseczkach, ludzi cierpliwie oczekujących, wśród nich miejscowi jak i liczni cudzoziemcy. Przed siedzącymi przy dwóch stolikach odbywa się rejestracja. Do laptopów wpisywani są petenci. Wszystko idzie bardzo wolno. Na rejestrację jednej osoby przypada blisko 15 min. Patrząc na pracujących wyraźnie widać ich zagubienie, a także brak umiejętności pisania na komputerze. Wszystko wpisują – dosłownie – jednym palcem. Czekający ludzie wydają się już niecierpliwić. Niektórzy wstają, podchodzą mimo reprymendy policji do stolików. W pewnym momencie policjantka podchodzi i ustawia wszystkich na nowo. Jak się okaże moje miejsc z ostatniego stanie się jednym z pierwszych. Wszyscy przyjmują to z pokorą, bez dyskusji. Choć trwa rejestracja nie ma jeszcze osób przeprowadzających badania. Pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie. Dwóch mężczyzn. Rozkładają stoliki, potrzebne sprzęty, jeden z nich zakłada biały kombinezon oraz lateksowe rękawiczki. Ruszają badania i o ile one idą bardzo sprawnie to rejestracja nadal się niewspółmiernie opóźnia. Po dwóch godzinach czekania , nadchodzi moja kolej. Podchodzę. Siadam i wyciągam paszport oraz potwierdzenie opłaty badania. Jedynie wcześniejsza wpłata 2500 dalasis (50 dolarów) do Eco Bank daje na to jakąkolwiek szansę. Jestem dopytywany o numer telefonu, imię matki. Nareszcie ustawiam się w krótkiej kolejce, gdzie zostanie pobrany mi materiał genetyczny. Pojemniki, patyczek wyciągane są z oryginalnych, sterylnych opakowań. Na pudełeczku markerem zapisywany jest mój numer Covid, który otrzymałem przy rejestracji. Patrze na badanych. Ich zachowanie czasem bywa komiczne. Odwracają głowę, brodę przykładają do klatki piersiowej inni naprężają szyję jak żurawie. Mam wrażenie, że patyczek wkładany jest tylko do przedniej części nosa. Jak się okaże już za chwile u mnie, badanie to jest także bardzo płytkie i powierzchowne. Patyczek dociera jedynie do przedniej części nosa. Cóż myśleć o późniejszych badaniach, wynikach … Dobrze, że chociaż badający zapytał przed jego włożeniem: „Jak się masz ?” Mam nadzieję, że jutrzejszy wynik, który będę mógł sprawdzić na stronie internetowej, okaże się negatywny. Po badaniach wracamy prosto do Kunkujang Mariama. Przed kolacją tradycyjnie odmawiamy różaniec. Teraz idąc drogą, która rano była jeszcze rzeką, wnosimy nasze modlitwy z Maryją do Boga. Jak zawsze modlitewną wspólnotę tworzą przede wszystkim dzieci i młodzież, wolontariusze, a także salezjanie. Zakończenie modlitwy ma miejsce w kaplicy. Tam kończąc różaniec odbędą się ostatnie modlitwy i zostanie wygłoszone tzw. „słówko na dobranoc”. Mówi ksiądz Jerzy. Na szczególną uwagę zasługuje jego słowo podkreślające, że mieszkańcy Kunkujang Mariama mają wielki skarb – wiarę oraz to, że bogactwo, o którym być może myślą sięgając do Europy nie służy wierze, wręcz przeciwnie ją niszczy. Po modlitwach salezjanie oraz chętni odmawiają jeszcze razem nieszpory, a ci którzy „rano przestraszyli się deszczu” idą na Eucharystię. Po niej jemy kolację. Jest wiele. Pieczone ziemniaki, kurczak, warzywa, fasola w sosie, zupa mięsno–warzywna oraz papa, czyli polenta, albo prościej zupa z mączki kukurydzianej. W czasie posiłku daje się słyszeć wołanie: Julius. Tak. Faktycznie na podwórko przyjechał pikapem z księdzem Carlosem diakon Julius, który przybył do wspólnoty, aż z Liberii, aby odbyć tutaj swoją praktykę. W czasie kolacji wiele rozmawiamy, ale także słyszymy zaproszenie na wieczorną niespodziankę, którą młodzież przygotowała specjalnie dla księdza Piotra. Po spokojnym, pełnym radości i rozmów posiłku modlimy się i od razu przechodzimy do holu. Wdzięczność dla księdza Piotra zostanie wyrażona poprzesz prezentację zdjęć wyświetlaną na dużym ekranie gdzie jego wizerunkiem występuje oczywiście obowiązkowo w otoczeniu dzieci i młodzieży. Dzień kończy się słowem księdza Piotra i jego błogosławieństwem. Rozstajemy się tuż przed godziną 22.00. Jest późno. Wracając mówimy jeszcze o naszych nadziejach na to, że ta noc będzie spokojniejsza od minionej. Bez deszczu, a przede wszystkim bez burz. Jerzy Babiak