Nasz drugi dzień Summer Campu zaczyna się bardzo wcześnie. Wstajemy ok 7. Na szczęście jest dziś pochmurnie, przez co jest trochę chłodniej. Jednak wilgotność wciąż jest duża i gdy sprawdzamy pranie, które suszy się od poniedziałku, jest nie tylko wilgotne, ale zupełnie mokre, mimo że w nocy nie padało. O 7:30 idziemy na mszę, a potem śniadanie. Gdy kończymy, zauważamy, że już jesteśmy spóźnieni i idziemy do hali, ale choć dzieci już czekają, animatorzy dopiero się zbierają. Plan dnia na Summer Campie jest stały. O 8 zaczynają zbierać się dzieci. O 8:30 jest krótkie rozpoczęcie i modlitwa. O 9 zaczynają się lekcje. Tym razem rozpoczynamy niemal według planu i Piotrkowi udaje się przeprowadzić pierwszą lekcję angielskiego. Na lekcji dzieci poznają słownictwo dotyczące żywności i zdrowia. Potem Paula prowadzi matematykę i przychodzi pora na przyrodę. Na matematyce uczniowie poznają podstawy ciągów. Na przyrodzie pokazujemy dzieciom kontynent. W drugiej połowie lekcji pokazujemy dzieciom zdjęcia zwierząt, których nie znają. Przykładowo po raz pierwszy w życiu zobaczyły pingwina. Lekcje trwają po 45 minut, a między nimi jest tylko parę minut przerwy, więc na trzeciej dzieci są już zmęczone i ciężej im się skupić. Mimo wszystko udaje nam się z Elą przeprowadzić lekcję. Od razu po zakończeniu idziemy na tańce. Dziś tańczymy z dziećmi jeden ze starych tańców, z poprzedniego Summer Campu, a potem uczymy ich nowego. Mimo że tańczymy łącznie tylko 3 razy, jesteśmy wykończone i całe spocone, wilgotność jest dzisiaj duża i ciężko się oddycha, ale cieszymy się razem z dziećmi. Potem według planu czas na pracę w grupach, a o 13 obiad. Dziś znowu ryż, tym razem z sosem z orzeszków ziemnych z dodatkiem dużej ilości ostrych przypraw. Każdy dostaje własny talerz i łyżkę, z powodu koronawirusa nie możemy jeść grupowo z jednego talerza, jak wcześniej. Jednak działa to tylko w teorii, bo porcje są za duże dla niektórych dzieci i dają resztki innym dzieciom i animatorom. Ja też nie jestem w stanie zjeść całego talerza ryżu i daję go jednemu ze starszych chłopaków, który dojada resztę. W czasie obiadu wychodzi słońce i robi się bardziej gorąco. Po posiłku czekają nas wspólne gry. Moja grupa Don Bosco zostaje w hali razem z drugą grupą i gramy w grę, bardzo podobną do wczorajszej, z tym że dzieci zamiast biec do piłki ścigają się do szarfy i wygrywa osoba która pierwsza ją złapie i ucieknie z nią za linię. Gdy kończymy, rozchodzimy się na zajęcia nazywane tutaj „skills”. Ja z Piotrkiem prowadzimy zajęcia plastyczne. Dziś znowu robimy origami, ale łatwiejsze niż wczoraj. Dzielimy dzieci na dwie grupy, żeby łatwiej było pokazywać. Planujemy zrobić samoloty, po chwili jednak okazuje się, że nie dogadaliśmy się i ja i Piotrek robimy samoloty w kompletnie inny sposób. Jednak dzieciom to nie przeszkadza, a nawet jest im łatwiej, bo młodsze dzieci, które nie radzą sobie z bardziej skomplikowanym modelem Piotrka przychodzą do mnie i pomagam im zrobić najprostszy samolocik. Potem bawimy się, rzucając nimi i patrząc który dalej poleci, podczas gdy Piotrek pokazuje starszej części grupy jak zrobić łódkę origami. O 15:30 zbieramy się na zakończenie, a potem czeka nas jeszcze spotkanie animatorów. Wszyscy są już zmęczeni, a spotkanie trwa prawie godzinę i wychodząc bardzo chcemy już odpocząć i wrócić do pokoju. Jednak czeka nas jeszcze wizyta u lokalnego krawca, żeby uszył nam ubrania z kupionych przez nas materiałów. Krawiec pracuje w małym, ciemnym pomieszczeniu, razem z pomocnikiem. Okna są małe, więc nawet w dzień muszą sobie świecić latarką, kiedy pracują maszyną do szycia. Krawiec nie mówi, po angielsku, ale dwie animatorki idą z nami, żeby pomóc nam się dogadać i ustalić cenę. W końcu udaje się im wytargować cenę 200 dalasi, czyli około 14 zł za uszycie jednej sukienki. Przynosimy materiały, a krawiec nas mierzy i pokazujemy mu zdjęcia kroju ubrań, jaki chcemy. Po powrocie do pokoju mamy pół godziny i idziemy na różaniec. W międzyczasie przybywa nowa animatorka, która pochodzi z Gambii, ale od 20 lat mieszka w Anglii. Będzie mieszkać obok nas, w pokoju na czas Summer Campu. Paula wraca się na chwilę do pokoju i przychodzi do nas mówiąc, że drzwi od pokoju mojego i Eli są otwarte na oścież. Ela z Piotrkiem biegną sprawdzić co się stało, ale nic nie zniknęło. Widocznie ze zmęczenia zapomniałyśmy zamknąć drzwi. W Gambii często zdarzają się włamania, jednak nasze otwarte drzwi okazały się lepszym zabezpieczeniem niż metalowe kraty. Już raz była sytuacja, że kraty w oknie przepiłowano i włamano się do środka, ale najwidoczniej widząc otwarte na oścież drzwi, wszyscy myśleli, że jesteśmy w pokoju. Miałyśmy szczęście. Jemy wspólnie kolację. Wracając do naszego domu zauważam nagle coś wielkiego i brązowego na drodze. Ma ciało wielkości prawie mojej dłoni, więc myślę, że to skorpion i odskakuję na bok. Akurat przechodzi jedna z animatorek, więc ostrzegam ją i wspólnie szukamy tajemniczego zwierzęcia. Gdy się znajduje, animatorka ściąga klapek i go zabija i okazuje się, że to tylko olbrzymi pająk. Gdy wszyscy wracają już do domu, mamy jeszcze podsumowanie dnia, a potem, choć jest już 22, ćwiczymy z Elą tańce na następny dzień. Gdy kładziemy się spać i zaciągamy moskitiery nad łóżkami, słyszymy myszy łażące po suficie. Nagle jednak słychać jakiś inny dźwięk, jakby ciche kroki, a Ela jest pewna, że to u nas w pokoju. Wyobraźnia podpowiada nam najróżniejsze scenariusze, w końcu jednak Ela zapala latarkę w telefonie i nic nie widzimy. Po chwili krzyczy, że mój klapek się rusza i faktycznie, przesuwa się, jakby sam, wydając przy tym dźwięk jak ciche stąpanie. Ela dzielnie wyskakuje z łóżka i przydeptuje klapka, a wtedy okazuje się, że to mały żuczek, który wlazł pod niego i próbując wyjść przesunął się razem z klapkiem. Jest za twardy, żeby go zdeptać, więc wymiatamy go na zewnątrz i już spokojniejsze idziemy spać.  Dominika Szwabowicz