Dzisiaj zaspani idziemy na Mszę o 7:00. Po jak zwykle pysznym śniadaniu pomagamy Asi i Gabi malować budynek przedszkola i Youth Center. Z początku malujemy tylko drzwi wejściowe na kolory odpowiadające napisom i nazwom grup (słoniki na zielono, zebry na niebiesko, lwy na żółto i tygrysy na pomarańczowo). Wraz z kolejnymi pociągnięciami pędzlem rosną nasze ambicje. Zaraz zabieramy się za ozdabianie muru za placem zabaw. Szkicujemy aniołki grające w piłkę za zjeżdżalnią. Obok obrazu Jezusa z dziećmi domalowujemy drzewa, słońc i chmury. W tym czasie Paula i ks Jerzy prowadzą dalsze szkolenie medialne dla animatorów odpowiedzialnych za media w oratorium. Przerywa nam gorące południowe słońce, paląc nam twarze. Na obiad mamy okazję spróbować tradycyjny afrykański przepis na domodę – sos z orzeszków ziemnych z kurczakiem. Po posiłku mamy jak zwykle chwilę przerwy. Wykorzystuję mój wolny czas, żeby pomóc księdzu Carlosowi z restaurowaniem gitar. Będziemy ich później używać do lekcji gry dla dzieci w trakcie Summer Campu. Ośrodek ma pięć gitar z czego tylko dwie nadają się jak na razie do użytku. W dwóch trzeba zmienić struny a jedna częściowo się odkleiła. Będzie trzeba włożyć jeszcze trochę pracy, żebyśmy mogli na nich grać za tydzień. Od razu od księdza Carlosa idę do Youth Center na zwyczajową zabawę z dziećmi w oratorium. Jestem już chwilę spóźniona. Dzieci nie ma zbyt wiele, dopiero się schodzą. Dołączam do Piotrka przy zabawie z piłką. Za chwilę przychodzi dziewczynka i razem idziemy na plac zabaw. Boi się zjechać sama z różnokolorowej zjeżdżalni, więc biorę ją na kolana i zjeżdżamy razem. Łatwiej się zjeżdża w gorący dzień po metalowej zjeżdżalni w długich spodniach. Jest to jednak lekcja na przyszły raz. Nagle zbiega się coraz więcej dzieci. Zabawa zaczyna się rozkręcać. Huśtamy się na huśtawkach w kilka bardzo lekkich dzieci i jednego wolontariusza. Przenosimy się na drabinki i po chwili wspinania idziemy na karuzelę. I tu koło się zamyka. Z karuzeli na zjeżdżalnię, ze zjeżdżalni na huśtawki, z huśtawek na drugie huśtawki, a potem na drabinki. Dzieciom nigdy się to nie nudzi, ale ja nie jestem w stanie siedzieć długo w pełnym słońcu. Ponadto sprawia nam rodość to, że plac ten ufundowali uczniowie, rodzice i nauczyciele Salezu. Idę napić się wody z kranika i wracając znowu dołączam do zabawy piłką. Przestaję na płacz dziecka z placu zabaw. Pomagam chłopcu wstać, a inni tłumaczą mi, że właśnie skończyła się bójka. Idziemy przemyć otarcie wodą i na poprawę humoru zaczynamy nową zabawę piłką. Odbijamy ją wszystkim co się da: ręką, nogą a nawet głową. Przestajemy, kiedy ksiądz zaczyna zapraszać wszystkich na różaniec.Po różańcu wracam na chwilę do naszego domu. W drodze powrotnej witam się ze starszą panią, która uczy mnie przywitania w języku karoninka. Musimy poczekać chwile na kolację. Nasz szef jazdy James nie wraca z dostawą jedzenia. Kiedy w końcu podjeżdża, wszyscy rzucają się, żeby pomóc przy rozpakowywaniu. W chwilę później cała wioska słyszy głośny pisk. Wielki szczur zakłóca spokój naszej grupy, przebiegając przed naszymi oczami. Zaraz jednak przechodzimy do długo wyczekiwanego jedzenia. Po kolacji udajemy się do naszego domu i wyczekiwanego prysznica oraz miękkiego łóżka.