Jest to już nasza trzecia niedziela w Gambii. Wstajemy nieco później. Świąteczny odpoczynek, a zwłaszcza dłuższy sen są nam bardzo potrzebne. Na śniadaniu spotykamy się w domu Salezjanów o godz. 9.00. Jemy, tradycyjnie, przywieziony żółty ser oraz kiełbasę wraz z miejscowym pieczywem. Kawa z mlekiem w proszku lub miodem, a także czysta woda są naszymi napojami.  Na Msze udajmy się w dwóch grupach. Jedna zostanie w Kukujang Mariama, druga uda się do Sanyang. Obie zaczynają się o godz. 10.00. Do Sanyang, jednej z 11 filialnych parafii docieramy pikaem po 25 minutach. Musieliśmy pokonać, wyboistą, pełną zakrętów drogę. W trakcie widzimy ludzi pracujących na polach. Od ks. Piotra dowiadujemy się, że rozpoczyna się sezon sadzenia orzeszków ziemnych.  Ziemia jest kopcowa, specjalnymi, szerokim haczkami, a  w nich umiejscawiane  są sadzonki orzeszków. Dla wielu ludzi ich owoce staną się jedynym, a zarazem głównym źródłem życia i utrzymania. Dla mieszkańców Gambii stanowią 1/5 całkowitych dochodów państwa. Za puszkę orzeszków można otrzymać nawet 120 galasi tj. ponad 2 dolary. Parafia w Sanyang nosi imię św. Wincentego a Paulo i leży przy głównej drodze asfaltowej z Banjul w kierunku południowym Gambii. Jej mieszkańcy to w zdecydowanej większości muzułmanie, dlatego nie dziwią nas widoki ludzi zajmujących się, tak jak w dzień powszedni, handlem i pracą. Kościół jest niewielki, wkomponowany w kompleks skromnych budynków szkolnych. Docieramy nieco spóźnieni. Ludzie oczekują już wewnątrz. Modlitwa jak zawsze jest pełna entuzjazmu, szczerości i radości. W czasie homilii przewodniczący ks. Piotr, nawiązując do Ewangelii, pyta o to czym jest modlitwą. Padają bardzo dojrzałe odpowiedzi. Modlitwa to rozmową z Bogiem, to zaufanie, to komunikacja. Jak zawsze homilia jest tłumaczona na język lokalny. Tym razem jest to język mandinka. W czasie ogłoszeń, przewodniczący rady parafialnej informuje z radością, że parafia zdobyła 3 miejsce w między parafialnym konkursie na zebranie jak największej ilości orzeszków ziemnych. W swoich rękach z dumą podnosi do góry otrzymany jako nagrodę obraz św. Jana Bosko.  Po raz pierwszy zorganizowany konkurs charytatywny na rzecz rozwoju parafii przyniósł, za sprzedane orzeszki ziemne, łączną kwotę blisko 1000 euro – wyjaśnia nam z dumą ks. Piotr. Do domu wracamy o godz. 13.00. Od razu jemy lunch. Makaron oraz kurczak z cebulą są naszym głównym daniem tego dnia. Ustalamy dalszą cześć dnia. Pada propozycja odpoczynku w hotelowym basenie. Wszyscy propozycję tę podejmują z radością. Wyjazd mamy zaplanowany na godz. 14.30.  Bardzo przekonuje nas do tego słoneczna, piękna pogoda. Jednak już po 30 minutach, zupełnie nieoczekiwanie, niebo pokrywa się ciemnymi chmurami. Zaczyna padać. Ulewa, jakiej do tej pory nie widzieliśmy wzbudza w nas duże zainteresowanie. Robimy zdjęcia. Sytuacja wygląda tak, jakby ktoś wiadrem lał wodę z nieba. Po godzinie opady powoli ustają. Nadjeżdża pikap. Ks. Piotr oznajmia optymistycznie: „Jedziemy”. Mimo, że rzadkie krople lecą jeszcze z nieba, część z nas siada na pace, część do środka. Jedziemy do hotelu Sunset. Po drodze odwiedzamy kantor oraz aptekę. Na miejscu jesteśmy  około 16.00. Nieliczni się kąpią. Dołączamy do nich i mimo padającego deszczu i cieszymy się świeżością wody. Czas w Sunset spędzamy na korzystaniu z internetu, którego niestety w naszej wiosce nie mamy, na rozmowach oraz degustacjach miejscowych potraw i napojów. Po 4 godzinach wracamy do domu. Na ulicach zauważamy nowe, liczne bilbordy. Informują o zbliżającej się wizycie prezydenta Indii. Twarz prezydenta Gambii i Indii co rusz pojawiają się w innej odsłonie. Powrót nie należy do łatwych. Drogi stały się już istnymi basenami. Musimy jechać na specjalnym trybie napędu na 4 koła z oddzielną koordynacją. Nowa toyota nawet z najbardziej trudnymi warunkami radzi sobie bardzo dobrze.  Wieczór spędzamy w domu salezjańskim. Kolacji towarzyszy świętowanie 198 rocznicy odzyskania niepodległości przez Peru. Ks. Carlos pochodzi z Peru, dlatego tego w tym czasie wiele śpiewamy jaki zajadamy się pysznymi lodami o smakach śmietany, czekolady i truskawek.  Na deser kleryk Jul przynosi jeszcze lokalny smakołyk. Okazuje się że są to dzisiaj upieczone szarańcze, które jeszcze wczoraj bardzo licznie fruwały w okolicach tutejszych lamp. Nieliczny decydują się na próbę. Miny i reakcję są nie do opisania. Panuje bardzo sympatyczna i radosną atmosfera. Do naszych pokoi trafiamy po godzinie 22.00. Musimy dojechać tam dwoma pikapami ponieważ nieba nadal postanowiła obdarzać nas i ziemię obfitą wodą. Oby jutro zaświeciło słońce. Holiday Camp trwa. (xjb)