Tym razem inaczej. Wstajemy o 4:30. Nie ma dziś półkolonii, więc planujemy wycieczkę na James Island, zwaną inaczej Kunta Kinteh. Wyruszamy o 5, żeby zdążyć na prom, który wypływa za godzinę. Razem z nami jadą ks. Piotr, fr. Peace, br. Sheldon, Jules oraz dwójka animatorów – James i Susan. Czasu jest mało, więc jedziemy szybko. Dojeżdżamy idealnie minutę przed czasem, ale niestety już za późno. Prom odpływa punktualnie, a ładowanie samochodów już się zakończyło. Również na drugi prom, pół godziny później nie udaje nam się zmieścić, więc płyniemy dopiero trzecim. Rzeka Gambia jest ogromna i przeprawa z Banjul do  Barra  zajmuje  ok. 30 min. Jedziemy najpierw do sióstr ze zgromadzenia Cluny, gdzie uczestniczymy w Mszy i jemy śniadanie. Później jedziemy nad Kunta Kinteh. Asfalt kończy się bardzo szybko. Droga nie jest długa, ale bardzo wyboista. Pełno w  niej ogromnych dziur i kałuż, więc jazda zajmuje nam ok. 1 godziny. Mijamy po drodze wiele wiosek i las, w którym zauważamy małpy i liczne ptaki. Bilety kosztują razem ze zwiedzaniem muzeum 250 dalasis, czyli ok. 5 dolarów.  Na wyspę dostajemy się długą, drewnianą łodzią. James Island okazuje się zaskakująco mała. Oprócz ruin fortu rośnie tu tylko parę baobabów. Dopiero później dowiadujemy się, że wyspa była dużo większa, ale zalewana przez rzekę zmniejszyła się 6-krotnie. Z Kunta Kinteh wiąże się bardzo smutna historia. Przez wiele lat więziono tu afrykańskich niewolników, przed wywiezieniem do Ameryki. Ich warunki życia tutaj były nieludzkie. Jedzenie i wodę dostawali tylko raz dziennie w tak małej ilości, by tylko podtrzymać ich przy życiu. Już po pierwszych dniach pobytu niewolnicy byli bardzo osłabieni, a atakowały ich jeszcze różne choroby. Ludzie byli traktowani jak zwierzęta, naznaczano ich gorącym żelazem, bito i gwałcono. Nie oszczędzano nikogo. Mężczyźni, kobiety dzieci byli tak samo więzieni, a za kobiety w ciąży płacono podwójnie. Jednak wielu z nich nie dożyło nawet podróży do Ameryki, ale zginęło już na wyspie. Ucieczka stąd była praktycznie niemożliwa. Dystans do lądu jest bardzo długi i wielu niewolników utonęło w rzece. Jeśli nawet ktoś umiał bardzo dobrze pływać (co zdarzało się rzadko), to pożerały go wodne stworzenia np. krokodyle. Wyspa jest ciężkim miejscem do życia. Nie ma tu żadnego źródła wody, a grunt nie nadaje się do uprawy. Mimo to wielokrotnie walczono o nią. Byli na niej Francuzi, Anglicy, Hiszpanie, a przez pewien czas nawet piraci. Należała też do Polski w 1651r. Kunta Kinteh ma położenie strategiczne. Leży w sercu rzeki Gambia, więc ten kto ją zajmował mógł kontrolować wszystkie łodzie płynące po niej. Pierwszy raz na wyspie pojawili się Portugalczycy w 1456 r., później wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk, a wróciła do miejscowych dopiero w 1830 r. po ataku plemiona Barra.  Po zwiedzeniu wyspy, wracamy łodzią na brzeg. Stoi tam wielka rzeźba biało-czarnego człowieka z rozerwanymi kajdanami, rękami wzniesionymi ku górze i kulą ziemską zamiast głowy. Po spodem pisze „Never again” – nigdy więcej. Potem udajemy się do muzeum niewolnictwa.  Wracamy do domu. Po drodze zatrzymujemy się w sklepie, żeby kupić banany oraz owoc zwany kaba o dziwnym, kwaśnym, lekko ostrym i słodkim smaku. Znów przeprawiamy się promem i jedziemy do domu. Wracamy ok. 19, a o 20 jesteśmy na kolacji. Gdy wracamy, znów jest pełno owadów. Miały zginąć następnego dnia po deszczu, ale wciąż są ich całe roje. Musimy zamknąć okna i wyłączyć światła, bo pchają nam się wszystkimi dziurami do środka. Zmęczone całym dniem zasypiamy bardzo szybko. (Dominika)