Wyruszając we wtorek 11 lipca o godz. 12.30 spad Salezu, to jest budynku szkoły przy Świętokrzyskiej 45-55 musieliśmy pokonać przeszło 5 tysięcy kilometrów, aby po 31 godzinach dotrzeć do stolicy Liberii, Monrovi. Pierwszy etap samochodem do Berlina. Tam odlot do Monachium o godz. 21.00. Najpierw udajemy się do odprawy. Mamy wiele obaw. Nasze walizki zawierają nie tylko rzeczy osobiste, ale przede wszystkim piłki, różańce i tą najważniejszą, monstrancję. Obawy szybko pryskają, gdy okazje się, że osobą odprawiającą nas w imieniu linii lotniczych Lufthansa jest rodowity mieszaniec Liberii. Liczne pytania, uśmiechy, jak i podziękowania ze strony pracownika dają naszej misji dobry, pozytywny początek. Krótkie dwa loty do Monachium i Brukseli pozwalają nam następnego dnia rozpocząć blisko 7 godzinny lot do Monrovi. Ten latający regularnie, co tydzień samolot, zabiera ze sobą zwłaszcza mieszkańców Liberii jak i Sierra Leone. Powodem tego jest międzylądowanie w Freetown. Wśród pasażerów spotykamy wyróżniający się także liczebnie Chińczyków. W środę o godz. 19.00 czasu miejscowego docieramy na miejsce. W Polsce jest godzina 21.00. Strefa równikowa każe przesunąć nam zegarki o 2 godziny do przodu. To co nas najbardziej uderza, zaraz po otwarciu drzwi samolotu to ciężkie, duszne i wilgotne powietrze. Pojawiają się słowa: „Teraz czuć, że to Afryka”. Po przejechaniu autobusem do budynków lotniska dostrzegamy, że ich standard ma wiele do życzenia. To co nas nie zaskakuje to to, że musimy pokazać tzw. żółte książeczki. To co natomiast nas zaskoczy to robione przy odprawie paszportowej zdjęcia i pobierane odciski obu kciuków. Strażnicy lotniska dostrzegamy z wielką pilnością sprawdzają czy każdy odebrał swoja walizkę. Ponadto nikt nie opuści lotniska jeśli nie przedstawi swojego paska kodowego zgodnego z tym doklejonym na walizkach. Przy wyjściu na podróżnych oczekuje liczny tłum. Słabe światła rozświetlają stojących ludzi. Szukamy ks. Raphaela. Dobrze, że udaje się nam usłyszeć wołanie: Poland. Uśmiechnięty ksiądz, a także przybyła młodzież witają nas bardzo serdecznie. Od razu zaczynamy czuć się jak u siebie. Szybkie pakowanie do dwóch samochodów i jedziemy pokonując ciemności w kierunku Matadi, dzielnicy Monrovi. Droga wydają się być bezpieczna bo równa, choć liczne auta bez świateł bądź jednym z nich powodują mimo wszystko niepokój. Po przebyciu około 20 kilometrów jesteśmy już w Monrovi. Zaskakują nas ledowe lampy rozświetlające ulicę. Miasto żyje swoim wieczornym rytmem. Handel, sprzedawcy grilowanych kukurydzy czy szaszłyków. Dojeżdżając do Centrm DON BOSCO. Poruszamy się po coraz gorszej drodze. Liczne dziury wypełnione wodą informują nas, że znaleźliśmy się w jednym z najuboższych krajów świata. Do środka dostajemy się przez strzeżona bramę. Tam oczekuje już na nas ciepła kolacja: ryż, sos oraz pieczone banany, a także 3 pokoje. Po krótkiej rozmowie i posiłku bardzo zmęczeni udajemy się na odpoczynek. Bogu dziękujemy za bezpieczną podróż i przemiłych salezjanów oraz młodzież którzy przyjmą nas pod swój dach. Trzeba odpocząć. Czeka nas misja, czeka nas przygoda. xjb