SZKOLNY PROJEKT MISYJNY – GHANA 2017


Tak wcześnie nie wstawaliśmy tutaj jeszcze nigdy. Jest godziny 4.30. Za oknami noc. Niewyspanie a także panująca ciemność powodują, że jest ciężko. Towarzyszy nam jednak jasna myśl. Przed nami długooczekiwana wycieczka. Bez śniadania, naprędce zbieramy się. Chwytamy w rękę dzień wcześniej przygotowae kanapki. Kilka minut po 5.00 podjeższa po nas miniwanem ks. Piotr. Wraz nim są Sylvanus oraz Barbara. Jedziemy. Przed nami 160 km do Cape Coast. Ulice są jeszcze wuludniałe. Pusto. Trwa nocy odpoczynek. Tylko nieliczni zamiatają ulice, krzątaja się wokół swoich domów czy sklepików. Co jakiś czas dostrzegamy palące się ogniska. Jak się okazuje tak tutej utylizuje się śmieci. Po wyjechaniu z pobocznych uliczek docieramy do autostrady. Jeszcze obowiazkowa przy bramkach opłata 1 GC i już mkniemy na zachód od Accry. Ten jedyny w Ghanie dwupasmowy, miejscami trzypasmowy odcinek autostray został uroczyście otwarty jeszcze przez prezydenta Georga Buscha dlatego też nosi jego imię. Widzimy, że życie przy ulicy coraz bardziej się rozkręca. Ludzi przybywa. Zaczynają pojawiać się kobiety z chlebem, warzywani i owocami na głowach. Inni stoją wzdłuż ulicy oczekując na swoje tro tro, powszechny środek transportu, najczęściej bus. Wyjżdząjąc z Accry zatrzymujemy się jeszcze na stacji bezynowej. Musimy zatąkować ropę. Za 1 litr płacimy 3,7 GC, to jest 2,93 złotego. Rozmawiamy, aż wierzyć się nam nie chce jak wile podadków podłączonych jest w pod nasz, polski 1 litr ropy. Droga w kierunku na Wybrzeże Kości Słoniowej, ku naszamy zdziwieniu posiada bardzo dobrą nawierzchnię. Mijamy wioski i miasteczka. Ksiądz Piotr zwraca naszą uwagę. Jedno z nich to były obóz dla uchodźców wojny domowej z Liberii, w innym pracuą werbiści, jeszcze w innym franciszkanie mają swój nowicjat. Po 3 godzinach docieramy do pierwszego miejsca naszego postoju. Jest nim leżący bezpośrednio nad oceanem, ale i przy drodze Hotel Bilove Beach. Od wielu lat prowadzi go niemiecka rodzina. Spotykamy się z wielką życzliwością. Naszą uwagę zwraca przepiękny ogród, rozkwitający tropikalnymi rośliniami, a zwłaszcza jego afrykańska architektura i wystrój. Idealne miejsce na wypoczynek. Sprzyjąją temu okrągły, głęboki basen, leżaki, stoliki, restaruracja a przede wszystkim plaża. Jemy śniadanie. Jest godzina 8.30. Jajecznica, omlety, owsianka to potrway które zamawiamy. Do tego obowiązkowo sok wyciskany z tutejszych pomarańczy. Zielonych, lecz o wiele bardziej aromatycznych i smacznych od tych które znamy z Polski. W grupie panuj bardzo pozytywna, radosna amtosfera. Śmiejemy się i cały czas rozmawiamy wyłącznie po angielsku. Jest to ważne, postanowione, aby obecni z nami Barbara i Sylvanus czuli się dobrze. Dzięki temu o wiele bardziej jesteśmy obecni w Ghanie. Małym zmartwieniem staje się złe samopoczucie Patrycji. Od wczoraj oczdczuwa osłabienie. Ksiądz Piotr wraz właścicielem hotelu podejmują decyzję, aby pojechać z nią do lekarza. Wybudowana ze środków Unii Eropejskiej przychodnia, a także pracujący tam bardzo dobry lekarz, rodem z Włoch szybko djagnozuje jej dolegliwość. Po 30 minutach Patrycja wraca z informacją o malarii. Opowiada o szybkim badaniu krwi z palca, o specjalnistycznej masznie służącej do jej analizy, a także o zastrzyku i lekach które otrzymała. Za wszystko musiała zapłacić zaledwie 30 GC. Bardzo mało. Jej samopoczucie jest lepsze. Ksiądz Piotr, który przechodził już kilkanaście malarii mówi, że jej przebieg podobny jest do grypy. Trzy, cztery dni i po wszystkim. Mamy taką nadzieję. O godzinie 10.00 wyruszamy do głównego celu naszej wyprawy, do Cape Coast. Patrycja z Barbara zostają w hotelu, aby regenerowaś siły. Włascicielka hotelu z wielką życzliwościa udostępnia im za darmo pokój. Po kilku chwilach zatrzymujemy się na poboczu urokliwej, palmowej alei. Jednogłośnie mamy cheć na kokosy. Dwóch młodych mężczyzn, zapracowanych, przygotowują nam po dwa, trzy. Jeden kosztuje tutaj 1,60 GC, Najpier wypijamy mleko, a potem po rozłupaniu jemy kokosowy miąż. Z młodych kokosów miekki i delikatny, ze starszych gruby i twary. Podobnie jest z mlekiem. Z młodych wodniste, lekko słodko – kwaśnie, w starszych jakby zfrementowane. Co chwilę, ktoś zatrzymuję się i prosi o kokosy. Młodzi handlarzę nienadąrzają. Zaczyna brakowąć im kokosów. Jednkże nie stanowi to dla nich problemu. Rosnące palmy są dostatecznym ich źródłem. Z wilkim zainteresowaniem obserwujemy jak jeden z nich wdrapuje się w ekspresowym tempie no szczyt jednej z nich. Po chwli spadają pojedyczne sztuki kokosów. Ruszamy dalej. Wjeżdzamy do niewielkiego miasteczka Cape Coast. Przemiszczając się przez przeludnione handlującymi ludźmi uliczki docieramy wkońcu do celu. Zamek Cape Coste, zwany także Twierdzą Niewolników oślepia nas w słońcu swoją jasnoności. Ten monumentalny, pomalowany na biało obiekt zaciekawia nas coraz bardziej. Za 4 GC kupujemy bilety i po dodatkowej dopłacie wraz z przewodnikiem ruszamy odkrywać jego najskrytsze tajemnice. Bardzo szybko na naszych twarzach pojawia się smutek. Najpier wchodzimy do podziemnyuch lochów. Trzy wielkie pomieszczenia z bardzo małymi okienkami pod samych sufitem to miejsca więzienia niewolników. Dowiadujemy się, że tutaj Portugalczycy, potem Holendrzy, a na końcu Anglicy gromadzili mieszkańców ówczesnego Złotego Wybrzeża, aby potem transportować ich do Południowej Afryki bądź na Karaiby do Kuby, Jamajki czy Dominikany. Przewodniczka opowiada. Najczęściej podróż trwała 2,5 miesiaca w specjalnie budowanych nawet dla 600 osób statkach. Panowły na nich nieludzkie warunki, szerzyły się choroby w wyniku czego miało bezpośrednio na Atlantyku zginąć ponad 2, 2 mln. W sumie w wyniku niewolnictwa zachodnio – południową Afrykę musiało opuścić nawet 25 mln ludzi. Ludzi ? Najpierw, począwszy od pierszego transportu z 1505 roku, przez długi czas uważano ich za zwierzęta, za zwykły towar. Precer ten trwał do 1808 roku kiedy to Kongres Stanów Zjednoczonych wydał oficjalny zakaz. Przewodniczka oprawadza nas po dziedzińcu zamku. Na środku 4 groby. Misjonarz, dowódca zakmku, żółnierz. Wspomina, że tym co najbardziej wyniszczało europejczyków była malaria. Pod murem oglądamy przykryte klapą komory gromadzące wodę deszczową. Czystą, zdrową wodę. Idziemy do celi śmierci. Przwodniczka wprowadza nas przez ciężke stalowe drzwi, gasi światło i mówi: „To tutaj byli zamykani ci najbardziej agreswyni niewolnicy. Ginęli z braku dostępu powietrza, wody i jedzenia. Żaden, nawet najbardziej oporny, najsilniejszy nie był w stanie przyżyć”. Na naszych czołach pojawia się bardzo szybko pot. I nie jest to tylko pot z powodu braku powietrza. Wychodzimy pogrążeni w smutku. Przechodzimy w kierunku bramy. Bramy nad którą widnieje napis „Drzwi bez powrotu”. To przez nie przechodziły setki tysięcy ludzi, których wsadzano na niewielkie łódki, aby potem transatlantyckimi żeglowcami wieźć w nieznane. Wpotrujemy się w bezkres oceanu, a myślami jesteśmy przy tych którzy tak nieludzko musieli cierpieć. Aż nie chce się wierzyć, że „ludzie ludziom gotowali ten los”. Przewodniczka wspomina jeszcze, że wszystko zaczęło się bardzo obiecująco. Na początku przy współpracy z naszymi władcami kupowano złoto, srebro, bawełnę, a potem, także niestety przy współpracy z naszymi zaczął się „handel żywym towarem”. To co nas jeszcze szokuje, to obecne tutaj realnie dwa jakże odmienne światy. Także i dzisiaj przestrzega przed nimi papież Franszek kiedy mówi o tym, że żadnej religii nie można wykorzystaywać do celów politycznych, ekonomicznyh i wojennych. Niestety sytuacja mieszczącej się tutaj na pieszym piętrze kaplicy, a zaraz pod nią lochów z niewolnikami stwarzyły, taką absurdalną i kategorycznie niedopuszczalną sytuację. Cape Coste opuszcamy po dwóch godzinach. Na zakónczenie robimy w księdze pamiątkowej wpis. Tak jak goszczący tutaj w 2009 roku Barack Obama wyrażamy nasze współczucie, solidarność, żal, a także wiarę, że już nigdy, nigdy więcej żadej człowiek nie będzie musiął tak cierpieć. Kolejnym miejscem wycieczki jest leżące 15 km dalej, niewielkie miasteczko Elmina. Docieramy bardzo szybko. Także tutaj znajduje się Twierdza Niewolników. Można ja zwiedzać. Jednakże my udajemy się na rybny bazar. Mało zachęcajacy zapach w pewnym momencie zamienia się w zachwyt, kiedy to oczy nasze podziwiają nie tylko malutkie i wielkie oceaniczne ryby, ale także różnego rodzaju owoce moża, ośmornice czy kraby. Na targu nasza uwagę przykuwa także duża grupa ludzi zgromadzona w kole. Ksiądz Piotr informuje, że jest to jakieś spotkanie charyzmatyczne w trakcie którego dokonowyne są uzdrowienia. Ciekawość ludzka nie pozwala nikomu przejść obok tego obojętnie. Widzimy także inne dziwne zjawisko. Fryzjerka ogniem przypala włosy. Słyszymy wyjaśnienie, że jest to pozbawianie doczepianych i zaplecionych w warkoczyki włosów wszelkich niepotrzebnych pozostałości. Po kilku godzinach wracamy spowrtem do hotelu. Myślimi o Patrcyji. Od razu podchodzimy do niej i pytamy o samopoczucie. Z ulgą przyjmujęmy informację, że jest lepiej. Jednak wiemy, że przed nią jeszcze trzy dni leczenia. Nastpęnie cieszymy się urokami basenu, plaży a także zamawiamy lunch. Ryby oceaniczne, frytki, banku i surówki. Nie zapominając o porannym wyjątkowym w smaku pomarańczowym soku. Przed godziną 18.00 wyruszamy w drogę powrotną. Cztery godziny to przede wszystkim sen większej szęści naszej grupy. Już w Accrze zatrzymujemy się jeszcze przy autostradzie, przy szkole ojców werbistów, w największym centrum handlowym w Zachodniej Afryce. Czujemy się jak w naszej Magnolii. Kupuejemy napoje, chleb, makaron a także mąkę na niedzielną pizzę. Będzie kulinarna odmiana. Jedziemy. Odmawiamy jeszcze różaniec. Towarzyszą nam w tym zarówno angielski, jak i polski język. Przed godziną 22.00 zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi wracamy do domu. Brak wody nie zniechęca nas, aby jak najszybciej, różnymi innymi metodami umyć się i udać odpoczynek. Potrzebne są nam siły. Jutro przed rozpoczęciem półkolonii zaczynamy dwudniowe szkolenie dla animatorów. xjb